Moje życie na własny rachunek zaczęło się dokładnie trzy
lata temu, choć działalność gospodarczą mam od września 2013 roku. Jak
wyglądały początki mojej firmy i jak (dlaczego?!) zrobiłam ten pierwszy krok?
Jak szybko zarobiłam pierwsze pieniądze? Czy byłam przekonana, że to co chcę
robić to jest właśnie to? Czy ktoś mi w tym pomógł? I jak to jest tak zupełnie „przyziemnie”
żyć na freelansie – spłacać kredyt, płacić co miesiąc ZUS i zarządzać
projektami często „od czapy”. O tym właśnie będzie ten post.
A o tym, by pracować na własny rachunek myślałam od lat. Nie
miałam na to pomysłu. Kiedy skończył mi się kontrakt w agencji PR, którą wtedy
zarządzałam, postanowiłam „odpocząć”. Pojechałam na półtora roku do Kolumbii –
pracowałam jako wolontariuszka i miałam nadzieję, że przez ten czas mnie
oświeci, że będę miała wolną głowę i na pewno wpadnę na doskonały pomysł, co
będę robić po powrocie do Polski.
I tu pierwsza pułapka i rada – jeśli wydaje ci się, że
musisz gdzieś wyjechać, zmienić dekoracje (jak to ja mówię), żeby znaleźć swoją
drogę, czy wpaść na pomysł, co chcesz robić, to jest to tylko ucieczka. Cały
problem polega na tym, że tam gdzie jedziemy, zabieramy siebie, a ze sobą
wszystkie myśli, troski, niepewności i dopóki się z nimi nie uporamy, nie ma
żadnego znaczenia, gdzie jesteśmy. Mi mój wyjazd do Kolumbii niestety w tym nie
pomógł, dał zupełnie co innego (o tym jest na początku tego bloga).
Po powrocie założyłam co prawda działalność gospodarczą, ale
ze strachu przed niewiadomą najpierw wylądowałam w jednej agencji PR, a potem w
drugiej – na kontrakcie, co właściwie polegało na tym, że pracowałam na cały
etat i wystawiałam pod koniec miesiąca faktury. I dalej myślałam, co tu robić…
|
Moja mandala - wersja przed obróbką graficzną :) |
I tu druga pułapka i rada – będąc na etacie po prostu nie ma
się czasu na kreatywne myślenie o pracy na własny rachunek. Raz, że nie masz wystarczającej
motywacji – co miesiąc dostajesz wynagrodzenie, a dwa – nie masz już siły, żeby
po prostu opracować na przykład biznes plan, napisać teksty na stronę
internetową, ba!, zastanowić się jak ona ma wyglądać, czy pomyśleć nad tym, jaki
ma być twój produkt, i jak i komu chcesz go sprzedawać. Przynajmniej tak było
ze mną.
Aż pewnego dnia ta druga agencja PR powiedziała, że za
miesiąc przerywamy kontrakt (częsty powód w agencjach – odchodzą klienci, nie
ma jeszcze nowych, trzeba redukować zespoły, wracają osoby po dłuższych
urlopach macierzyńskich, etc.). Oczywiście rzuciłam się w wir szukania pracy –
oczywiście w agencji, bo to umiem najlepiej. Byłam na wielu rozmowach – w małych
polskich agencjach i dużych, międzynarodowych sieciowych. I po kolejnych
spotkaniach coraz bardziej desperacko zadawałam sobie pytanie, czy chcę do tego
świata wracać. I głęboko w sobie słyszałam taki rozpaczliwy szept – NIE! Strach
był jednak wielki, bo mam kredyt na mieszkanie, co miesiąc trzeba płacić ZUS
(już nie preferencyjny), trzeba coś jeść i opłacić rachunki. Pomyślałam wtedy –
może jednak spróbuję stanąć na własnych nogach? Jak się nie uda, to podkulę
ogon i wrócę na etat do agencji. Miałam trochę oszczędności na koncie, co - po
przeanalizowaniu – powinno mi wystarczyć na jakieś trzy miesiące życia ze wszystkimi
opłatami. Był kwiecień…
I jak już podjęłam tę decyzję, to oto jakie były moje
pierwsze kroki:
- Nazwę firmy już miałam, bo zakładałam
działalność wcześniej – zleciłam więc zaprzyjaźnionej graficzce zrobienie logo
i projektu wizytówek, a na tej bazie opracowałam sobie wzór dokumentów w
Wordzie i prezentacji.
- W tym samym czasie usiadłam i spisałam wszystkie
moje umiejętności, czyli na czym mogę zarabiać – ułożyłam to w taką mandalę
(rysunek powyżej), której profesjonalne wykonanie też zleciłam graficzce – mandalę
wrzuciłam na fejsa ze stosownym komunikatem, czyli: jestem do wzięcia!
- Zaczęłam rozpowiadać wszędzie, wszystkim i przy
każdej okazji, że jestem freelancerem i podejmę każdy projekt związany z PRem i
szkoleniami z komunikacji i relacji z mediami – to się potem okazało super
ważne, bo wici się rozeszły i takim sposobem dostałam pierwsze drobne zlecenie
w maju!
- W międzyczasie pracowałam też nad swoją stroną
internetową – kolega postawił mi ją na WordPressie, pisałam teksty, robiłam
sama zdjęcia i konsultowałam to z bliskimi mi osobami, które są profesjonalne,
a jednocześnie szczere i mi życzliwe. To też super ważne.
- W czerwcu na konto wpłynęły pierwsze pieniądze
(drobne, ale radość była wielka!). W czerwcu dogadałam się też z agencją, w
której kiedyś pracowałam, że wesprę ich przy jednym projekcie do końca roku –
miałam u nich zakontraktowane kilkadziesiąt godzin miesięcznie, co dawało jako
taką stabilność na kilka miesięcy naprzód.
- I wtedy, w lipcu zdecydowałam się na kolejną rzecz
(której nie miałam zaplanowanej w budżecie, ale skredytowałam ją z tych
pieniędzy, które miałam mieć ;) – na coaching biznesowy. Kasię poleciła mi
znajoma trenerka. Chciałam z nią ustawić mój biznes – wiedziałam, co chcę robić
i jakie usługi świadczyć, ale potrzebowałam skonsultować ten pomysł z kimś
profesjonalnie doradzającym małym firmom, kimś, kto nie tylko jest coachem, ale
przede wszystkim przedsiębiorcą (z sukcesami!) i mentorem.
I tu się na chwilę zatrzymam. Odbyłam z Kasią kilka
bezcennych sesji, podczas których przegadałyśmy:
- co chcę robić zawodowo i dlaczego właśnie to
- kim są moi klienci i jak wygląda mój klient
idealny – czego potrzebuje i co ja mogę mu dostarczyć
- jaka jest moja przewaga rynkowa – zawsze jakaś
jest – i to nie jest jedna rzecz, bo to bardzo trudno ustalić, ale zespół cech,
wartości, które czynią mnie w pewnym sensie „unikalną”
- jaka ma być wizja i misja mojej firmy, jakimi
wartościami chcę się kierować
- jakie są moje produkty (usługi) i ile mają
kosztować, i dlaczego właśnie tyle (żeby umieć tę cenę obronić u potencjalnego
klienta)
- jak będę docierać do moich potencjalnych
klientów – kanały sprzedaży i formy dotarcia.
To były najlepiej zainwestowane pieniądze w moim życiu i
spotkanie z taką osobą polecam naprawdę każdemu, kto ma pomysł na swój biznes,
ale potrzebuje go skonsultować, przegadać, zmierzyć się ze swoimi
przekonaniami. Moje było na przykład takie, że na pewno nie będę pracować z
korporacjami, bo one nie będą chciały nic zlecić takiej jednoosobowej firmie. I
co? Moim drugim klientem była korporacja. Ok., zlecenie nie było bezpośrednio
na mnie, tylko przez agencję, z którą współpracuję, ale to potwierdza, że
dobrze, jak ktoś spojrzy na to z boku i zada kilka pytań, które zburzą
przekonania ograniczające nasz biznes.
I na jesieni to moje rozpowiadanie, że jestem freelancerem
zaczęło procentować, dostawałam kolejne zlecenia – mniejsze i większe, co
pozwoliło mi przede wszystkim uwierzyć, że dam sobie radę. Oczywiście były
miesiące, że wpływy na konto były mizerne i tu kolejna rzecz, do której
musiałam się przyzwyczaić – że miesiąc nie zaczyna się 1. a kończy 30./31. dnia,
tylko miesiąc zaczyna się wtedy, kiedy na konto wpływają pieniądze i można je
porozdzielać na różne kupki. Mnie ratują subkonta, które sobie utworzyłam i z
każdego wynagrodzenia od razu odkładam na VAT, na podatek PIT i na bieżące
rachunki. A w lepszych miesiącach od razu przelewam nadwyżki, tworząc sobie
poduszkę finansową właśnie na takie miesiące, kiedy jest gorzej, i na wakacje
oczywiście!
Prowadzę też drobiazgowy budżet – firmowy i prywatny.
Nieustanne inspiracje czerpię od Michała Szafrańskiego. Jeśli chcesz lepiej
ogarnąć swoje finanse, koniecznie zajrzyj na jego
bloga.
Kolejna super rzecz, która pozwala mi nie zginąć w kilku
projektach, które prowadzę jednocześnie to jest
„weekly planer” ściągnięty z tej
strony www (szukaj: 2017 Weekly Planning Process and Template
).
Bo oczywiście są takie miesiące, że nie wiem, w co ręce włożyć. Dlatego w każdy
poniedziałek rano (to już mój rytuał) robię sobie dobrą kawę i podsumowuję
miniony tydzień oraz zapisuję wszystkie najważniejsze zadania na ten
nadchodzący – z rozplanowaniem na poszczególne dni. A gdy wpada mi jakiś
projekt, a wiem, że sama sobie już nie poradzę, posiłkuję się zaprzyjaźnioną
koleżanką, też freelancerką i zapraszam ją do realizacji takiego projektu jako
mój „podwykonawca”. Spisujemy umowę o współpracę i działamy.
I jeszcze jedna rzecz, już na koniec. Filozofią mojej firmy
jest „one for one” – hasło zapożyczone z genialnej firmy
TOMS, która (w dużym
skrócie) za jedną parę sprzedanych butów kupuje buty dla potrzebujących dzieci
w najmniej rozwiniętych krajach świata.
Ja, kiedy pozyskam nowy kontrakt, odwdzięczam się za niego
pracą pro bono. Szkolę instytucje kultury i studentów poprzez biura karier z
komunikacji PR, z relacji z mediami i promocji w mediach. I właśnie po takim wolontariackim
szkoleniu, jeden z jego uczestników polecił mnie firmie, dzięki której
zarobiłam naprawdę dobre pieniądze. Dobro wraca :-).
Jedna z moich koleżanek mówi: kto nie ryzykuje, nie pije
szampana. I taka jest prawda.
Jeśli masz pytania, daj znać, na pewno postaram się pomóc.