piątek, 8 listopada 2013

[59].



Znaleźć po polsku książkę kolumbijskiego autora (wyłączając z tego Marqueza, co oczywiste…) to nie lada wyzwanie. A E. znalazła i się podzieliła: Juan Gabriel Vasquez „Hałas spadających rzeczy”. Recenzji nie będzie. Napiszę tylko, że bardzo mnie historia Kolumbii opisana w tej książce obeszła. Niby się wie o gangach narkotykowych, o ich potędze i pieniądzach za tym stojących, ale jak to się zaczęło? Jeśli wierzyć autorowi (bo w końcu to literatura piękna, a nie reportaż), to przedstawiona wersja jest przerażająca.

Lata 80., początki tego potwornego przemysłu, to młodość wielu moich kolumbijskich przyjaciół. Teraz ich życie, a raczej ich doświadczenie życiowe nabrało dla mnie nowego wymiaru. I tylko mogę się cieszyć, że oni są zupełnie normalni, radośni, żyjący swoimi małymi i dużymi sprawami, dumni z kraju, jakim Kolumbia teraz jest. A dla wszystkich tych, którzy się boją tam jechać i powielają stereotypy nie mając pojęcia o Ameryce Łacińskiej przytoczę slogan reklamowy, którym Kolumbia promuje się w świecie: THE ONLY RISK IS WANTING TO STAY.

środa, 30 października 2013

[58].

Bardzo jestem podekscytowana, bo już za niecałe dwa tygodnie E. leci do Bogoty, żeby tam pracować dla fundacji i dalej ciągnąć lekcje i zajęcia dla moich niewidomych dzieciaków!
Mazuki, oberki i obertasy!

W niedzielę była cudna pożegnalna impreza z energetyczną kapelą folkową w Retrospekcji na ul. Bednarskiej. Miłe miejsce, można się zapomnieć... A w ramach fundraisingu loteria fantowa!  Każdy los wygrywał, a można było wylosować pyszne rzeczy: kontifiulki porzeczkowe,
Szczęśliwi posiadacze fantowych rarytasów
truskawkowe, wiśniowe, ratatuje i inne warzywne pyszności pozamykane w słoikach, książki, płyty, malutkie witrażyki i przepiękne krajki. Z ponad 60 fantów poszło prawie wszystko. Gdy wychodziłam ostała się jedna, smutna (i z powodu tej samotności, ale też i tematyki) książka o sowieckich kobietach w czasie wojny... Może i lepiej, że się ostała ;).

Trzymaj się E. kochana, niech Cię ten czas kolumbijski cudownie zaskoczy i dostarczy niezapomnianych wrażeń i przeżyć. A ja tak się cieszę, że dzieci będą Cię miały na nowo! Powodzenia!
Tańce, hulanki w Retrospekcji

piątek, 25 października 2013

[57.]

Światowe Forum Ekonomiczne po raz kolejny opracowało Raport na temat równości kobiet i mężczyzn. Wydaje go co roku. Oceniane są różne aspekty, ale głównie zdrowie, edukacja i biznes. I o ile w tematach zdrowotnych i dostępu do nauki już dawno kobiety się z mężczyznami zrównały, to w sferze biznesu jest jeszcze wiele do zrobienia. Kobiety na wysokich stanowiskach są w zdecydowanej mniejszości, a na równorzędnych stanowiskach co mężczyźni, zarabiają od nich mniej.
A po co to piszę? Bo zainteresował mnie fakt, że w tym globalnym rankingu Polska jest na 54. miejscu, a taka Kolumbia na 35.!!! Przed nami jeszcze takie kraje jak: Boliwia, Kuba (aż 49 proc. kubańskiego parlamentu stanowią kobiety!), czy Litwa, bo o państwach na przykład skandynawskich (Islandia na pierwszym miejscu) to w ogóle nie ma co wspominać.

A JL wysłał mi wczoraj rozemocjonowanego maila, że trwają rozmowy pomiędzy Kolumbią a UE, żeby znieść dla Kolumbijczyków wizy w obrębie strefy Schengen. I że właściwie to może to już będzie JUŻ!
No jakoś nie chciałam go pozbywać złudzeń, że w tych tematach nic się nie dzieje JUŻ i że jeszcze wiele wody w rzece upłynie zanim kraje takie jak Niemcy na przykład przestaną się przeraźliwie bać narkotrafikantów, FARCu, Guerillas i temu podobnych. Bo oni wszyscy przecież jak tylko otworzą się granice najadą na nich z trylionową siłą, o trylion większą niż Hiszpanie w XV wieku, tyle że kierunek był wtedy odwrotny...

Miłego weekendu!

Idziemy się prezentować z fundacją Emerging Voices na jednym fajnym evencie i będziemy zbierać fundusze na moje niewidome dzieciaki. Relacja w niedzielę!

wtorek, 22 października 2013

[56].

Dobrze. Czas ogłosić, że fundrejzer w Bogocie zmienił lokalizację na Warszawę. Z dużą przyjemnością wsiadłam na nowo do tramwaju i przemierzałam ulice Stolicy jak turysta. I wszystko tu tak blisko i tak czysto i tak ładnie! Nie to żeby w Bogocie było tylko brudno i brzydko, bo tam też są miejsca niezwykle urocze. Jednak fakt, że w środkach komunikacji miejskiej zaczęłam spędzać teraz cztery razy mniej czasu ma znaczenie...

Tak wygląda sypialnia na początku prac
Dla fundacji Emerging Voices pracuję nadal ogarniając całą korespondencję z obecnymi, byłymi i przyszłymi wolontariuszami. Zdalnie też koordynuję trochę projekt w instytucie dla dzieci niewidomych - za pieniądze z dotacji, którą otrzymaliśmy od International School of Verdala z Malty remontujemy jedno z pomieszczeń z przeznaczeniem na sypialnię i łazienki. Dzięki temu instytut będzie mógł przyjąć 30 nowych dzieci! A że remont ogromny, to ciągle zbieramy fundusze. Zatem jakby ktoś, coś... to dajcie znać :o).

A tak mniej więcej powinna wyglądać gotowa!

A Kolumbia najpierw żyła eliminacjami do Mistrzostw Świata. Tego samego dnia, kiedy my graliśmy mecz ostatniej szansy z Ukrainą, oni grali swój mecz o wejście do mundialu z Chile. My jak wiadomo przegraliśmy, Kolumbijczycy z Chilijczykami wygrali, więc jako obywatelka polsko-kolumbijska (ciągle mam ważny dowód osobisty rezydenta) osiągnęłam balans ;o).

Teraz trwa już kampania przedwyborcza do przyszłorocznych wyborów na prezydenta. Santos chyba pójdzie w odstawkę. Do łask powoli wraca Uribe, przynajmniej wśród jakiegoś procenta populacji. Spora część twierdzi, że nie ma nikogo wśród polityków, kto powinien objąć ten urząd i najlepiej wszystkich z rządu wysłać na księżyc. No całkiem jak u nas...

A jak wszystko dobrze pójdzie to równo za trzy miesiące, 22 stycznia 2014, JL wsiądzie do samolotu w Bogocie i wyląduje na Okęciu. To ja najchętniej zapadłabym teraz w sen zimowy i obudziła się właśnie w drugiej połowie stycznia. Cierpliwości!




niedziela, 18 sierpnia 2013

[55].



Tak to jest, że pracując w organizacji pozarządowej ciągle poznaje się osoby z podobnych organizacji, głównie światowych. Tak więc my „gringos” trzymamy się w Bogocie razem. Dla mnie zawsze najbardziej fascynujące były opowieści tych, którzy mają to szczęście pracować z grupami etnicznymi, z Indianami, broniąc ich praw albo pomagając zachować ich kulturę i obyczaje.
Festival Indigena w Bogocie

W ubiegłym tygodniu widzieliśmy się z Ingrid i Raphaelem. Ona Kolumbijka, on Austriak. Poznali się pracując dla Peace Bridges International, jednej ze światowych organizacji pokoju.  Rafi jest chwilowo w Bogocie i wykłada na jednym z uniwersytetów. Ingrid pracuje ze społecznościami Indian w regionie Chocó na Zachodzie Kolumbii. Plemiona Wounaan i Embera mają do dyspozycji 50 tys. km2 ziemi, którą rząd kolumbijski oddał w ich zarządzanie. Region ten jest bogaty w ropę i inne dobra naturalne, więc jest też polem nieustannych negocjacji handlowych szczególnie z zagranicznymi koncernami. Organizacje pozarządowe starają się więc tam być, by nie tylko pomagać zachować tradycję tych społeczności, ale też chronić je przed wpływem kapitalizmu.
Ingrid opowiadała niesamowite rzeczy, że wszyscy zapragnęliśmy tam pojechać.
Aby dotrzeć do niektórych wiosek, położonych w lesie deszczowym, albo wysoko w górach, trzeba czasem iść sześć dni, bo nie ma tam takich dróg, które umożliwiałyby dojechanie autem nawet z napędem 4x4. Do dyspozycji są osiołki i muły, ale jeśli ktoś nie ma wprawy w ich ujeżdżaniu, to lepiej już na własnych nogach. W społecznościach tych nie ma pojęcia „ja”. Wszystko jest wspólne, wszyscy czują się częścią „my”. Bardzo trzeba uważać, jeśli chce im się coś podarować, bo na przykład dając rodzeństwu paczkę herbatników (Ingrid mieszkała w szałasie z jedną rodziną), trzeba wiedzieć, że dzieci zaraz zaczną się dzielić ciastkami z 20 innymi dziećmi w wiosce. Nawet jeśli na każde z nich przypadnie jeden centymetr kwadratowy ciastka, i tak będą się dzielić.
W chatach też wszystko jest wspólne, niezależnie kto w chacie śpi. A śpią wszyscy razem, na podłodze, wielopokoleniowo, na tej samej przestrzeni domowe zwierzaki: kury, świnki morskie, czasem świnie.
Ingrid jest odpowiedzialna za szczególny projekt: komunikację pomiędzy plemionami i zachowanie ich opowiadań i historii plemiennych. Jej organizacja postanowiła więc założyć lokalne radio, by Indianie Wounaan i Embera mogli się ze sobą porozumiewać i słuchać informacji o sobie. Nagrywane są też opowiadania i emitowane w tymże radio, a potem archiwizowane dla przyszłych pokoleń. Ingrid opowiadała też o swoich trudnościach z komunikacją, bo wśród Indian wszystko jest związane z naturą, ze zwierzętami, roślinami. Zatem jeśli chce się im coś wytłumaczyć trzeba używać porównań do tego, co jest im znane. Słowa „musisz być zdecydowany i bronić swoich poglądów” nic dla nich nie znaczą, ale jeśli się do nich powie „musisz być jak jaguar”, będą wiedzieli, jakie cechy uosabia to zwierzę, właśnie siłę, obronę swojego terytorium, etc.
Niezwykłe historie, może kiedyś będę miała szansę poznać kulturę takich plemion. To jak podróż w czasie, do początków, do Matki Ziemi.

czwartek, 25 lipca 2013

[54].

Nasze projekty w Cartagenie otworzylismy juz wiele miesiecy temu, ale jakos nie bylo okazji zeby tu przyjechac. Az wreszcie decyzja zapadla i znalazlam sie na lotnisku w gate nr 4 wsrod oczekujacych na samolot do Cartageny de Indias. Mimo ze w Bogocie bylo mniej wiecej 14 st. C,  to w sali odlotow panowala iscie karaibska atmosfera: panie w zlotych sandalach, sukienkach bez plecow i z plazowymi torbami na ramieniu, panowie w kapeluszach typu panama, klapkach i koszulach rozdartych na piersiach niczym Rejtan. Plaza.
Cartagena de Indias

Gdy wysiadlam z samolotu nie powitala mnie niestety zadna bryza od morza, tylko uderzenie goraca prosto  w twarz i zalanie sie potem zanim zdazylam dojsc do budynku i odebrac bagaz...

Za to wieczorem Cartagena sie zrekompensowala takim widoczkiem jak na obrazku :).

Mamy tu cztery glowne projekty:
- uczymy angielskiego lokalna spolecznosc z jednej z biedniejszych dzielnic Santa Rita - w grupie sa glownie osoby dorosle, ale bylo tez dwoje dzieciakow, bardzo bystrych i chetnych do nauki
- organizujemy czas wolny dla podopiecznych domow dziecka Fundacji "Ninos de Papel" - to glownie chlopcy w wieku od kilku do kilkunastu lat, ale jest tez kilka dziewczynek; trudne dzieciaki, i tak bardzo widac, ze potrzebuja uwagi i po prostu pobycia z nimi , nawet jesli nie potrafia tego okazac. Domy sa skrajnie biedne, wyposazone w naprawde najpotrzebniejsze rzeczy, a brakuje doslownie wszystkiego, od ubran, po srodki czystosci, o pomocach naukowych czy zabawkach nie wspominajac - dluga droga przed nami...
- uczymy angielskiego mlodziez z dzielnicy Daniel Lemaitre - to nie jest najbiedniejsza dzielnica, co widac po domach, ale tez po nastawieniu mlodych do nauki, przychodza nie zmuszani przez nikogo i tak garna sie do mowienia, ze czasem trzeba ustawic kolejke; postanowilam zorganizowac dla nich ekstra lekcje, bo skoro juz tu jestem, a i tak na krotko, to maksymalnie wykorzystam czas, ktory mam
Kolorowanki z dzieciakami
- bawimy sie z dzieciakami z fundacji, ktora wspiera dzieci z nowotworami - dzisiaj spadla na nas piatka, w wieku 3-6 lat i byla to najbardziej zywotna piatka dzieci, z jakimi kiedykolwiek bylo mi spedzac czas :). Robilismy kolorowanki, latawce, ukladanki i probowalam poczytac im troche, ale skonczylo sie na tym, ze czytalam sobie i naszemu wolontariuszowi Tavi, a dzieciaki szalaly obok... Mlodosc... :)
Cartagena jest bardzo nierowna, od luksusowych hoteli na brzegu Morza Karaibskiego, po slumsy tak niebywale biedne i brudne, ze nie moglam uwierzyc. W Bogocie chyba nie ma az takiej biedy, ale moze tez w tym ostrym sloncu tutaj wszystko wyglada na przerysowane. Czas tez jakby wolniej biegnie w tym upale i ludzie sa jakby bardziej melancholijni, choc muzyka - cumbia, mapale - oczywiscie pobrzmiewa na kazdym rogu.

sobota, 13 lipca 2013

[53].

Czas się pochwalić, żeby ten 'fundrejzer' nie pozostał tylko w tytule bloga. Po mniej więcej roku moich kontaktów ze szkołą na Malcie na konto fundacji wpłynęło ponad 7 tys. EURO :), ale po kolei.
Z najmłodszymi przygotowujemy niespodziankę dla Malty
W sierpniu ubiegłego roku była u nas na wolontariacie Karla. Karla pracuje jako tłumaczka w Parlamencie Europejskim, a my Europejczycy na obczyźnie zawsze trzymamy się razem. Kilka razy była ze mną prowadzić lekcje dla niewidomych dzieciaków i któregoś razu mi powiedziała, że jej mama pracuje w szkole na Malcie (skąd pochodzi) i co roku uczniowie zbierają pieniądze, żeby je przekazać na jakiś charytatywny cel. Zapytałam więc, czy mogłabym się skontaktować z jej mamą i zapytać, czy w przyszłym roku nie zechcieliby wesprzeć instytutu dla niewidomych dzieciaków w Bogocie. I tak to się wszystko zaczęło. Najpierw Simone, mama Karli powiedziała mi, że uczniowie będą organizować różne imprezy, na których będą np. sprzedawać ciasteczka, czy inne własnoręcznie zrobione wyroby, żeby zebrać pieniądze. Potem napisała mi, że jeden z uczniów postanowił wejść na Kilimandżaro i całą dotację z tego tytułu przekazać na moje dzieciaki. Była więc oddzielna strona www, gdzie można było śledzić wędrówkę Jamesa i wpłacać pieniądze. James wystąpił też w maltańskiej telewizji, a my dostarczyliśmy ładny list wspierający go, który był umieszczony na tej jego stronie www. Potem były jeszcze inne akcje i w sumie po roku kontaktów i działań udało się zebrać takąż pokaźną sumę. W podziękowaniu zrobiliśmy z dzieciakami niespodziankę dla naszych maltańskich przyjaciół - prezenty wypełnione naszymi serdecznymi podziękowaniami. Pracowaliśmy nad tym tydzień, a  dokumentacja zdjęciowa została wysłana w postaci prezentacji.

Ostatnie wykończenia prezentów
Teraz pracujemy nad budżetem jak te pieniądze najsensowniej wydać. Pierwotnie chcieliśmy kupić więcej sprzętów do sali muzycznej, jak komputer, nowe oprogramowanie, jakieś mikrofony etc. Okazało się jednak, że możemy zrobić inną, jeszcze bardziej wartościową rzecz. Część budynku jest zamknięta, bo zawaliła się w nim podłoga. Gdyby udało się tą część wyremontować, urządzić sypialnie, łazienki i salę do odpoczynku, instytut mógłby przyjąć ok. 30 nowych dzieci! I tak też zrobimy. Kupimy najpotrzebniejsze sprzęty do sali muzycznej, a za resztę zrobimy remont. Zaangażujemy też naszych wolontariuszy, którzy przyjeżdżają by realizować projekt "Construction & renovation", więc korzyść podwójna.

Bardzo się z tego cieszę, bo to będzie coś, co po mnie tu zostanie, obok, mam nadzieję, pamięci moich dzieciaków.
A to efekt końcowy naszych działań z dzieciakami

No i przymierzamy się do kolejnej większej akcji fundraisngowej. Udało nam się pozyskać dwa miejsca w college'u w Washingtonie dla dwóch naszych uczennic. Jedna poleci tam na semestr zimowy, druga na letni. To będzie niesamowite doświadczenie dla Andrei i dla Eryki. Będziemy potrzebować pieniędzy, by opłacić ich utrzymanie i dać im pieniądze na przybory szkolne i na przyjemności nastolatek. Już pracujemy nad newsletterem, który wyślemy do byłych i obecnych wolontariuszy i rozkręcimy jakieś dodatkowe akcje. Mam nadzieję, że i ten projekt zakończy się sukcesem.

niedziela, 23 czerwca 2013

[52].

Północ Bogoty to eleganckie osiedla, drogie supermarkety na każdym rogu i czyste parki, w których można spotkać najbardziej wyszukane rasy psów. Południe stolicy Kolumbii to odrestaurowana La Candelaria (Stare Miasto), ale też slamsy i watahy bezdomnych psów. Tak jak żyją ludzie, żyją i psy.
Tutaj zadziwiło mnie jednak zjawisko tych drogich, wypielęgnowanych psów, które przez właścicieli traktowane są jak dzieci: mają swoje ubranka (hitem był płaszcz supermena na jednym buldogu przechadzającym się ze swoim panem ścieżką dla rowerzystów), ozdoby (spinki, kokardki etc.) i ubrania

 
ochronne (jak np. buty na błoto, które się psu zdejmuje przed wejściem do samochodu).
Raz widziałam w autobusie parę z psem rasy golden retriever. Pan go trzymał na kolanach, a pani poiła z kubeczka plastikowego. Autobus trząsł niemiłosiernie, woda się wychlapywała, pies był zdenerwowany, a ja zafascynowana tym widokiem i zastanawiałam się, czy w końcu wpieniony pupil, że ciągle mu się ten kubek pod nos podtyka, ugryzie kogoś i przy najbliższej okazji zwieje z autobusu.
Ludzie zatrzymują się przy tych ładnych psach, cmokają z uznaniem i mówią pieszczotliwie jak do dzieci. To się zdarza też w Polsce, ale myślę że w Kolumbii przybrało to rozmiar wręcz żenujący.
Tintin i Milu
JL rozkochał się w komiksach o Tintin'ie i jego psie Milu. Jak zobaczy takiego fox teriera na ulicy, zapomina w którym kierunku szliśmy i po co... 

czwartek, 23 maja 2013

[51].

Niemal codziennie podróżuję Transmilenio, to zestaw czerwonych autobusów pełniących w Bogocie rolę metra - mają wydzieloną jezdnię, wypasione stacje i są zapchane jak tokijskie metro... A że stolica Kolumbii jest wielkim miastem, to czasem spędza się w "transie" (jak mówią moi wolontariusze) godziny. Te można wykorzystać na: (1) poprawienie makijażu (delikatny lifting), (2) zrobienie pełnego makijażu, (3) zrobienie toalety totalnej. Dotyczy to oczywiście pań i dziewczyn. Panowie najczęściej są zatopieni w słuchaniu muzyki lub bawieniu się swoimi smart-telefonami.
(1) Poprawienie makijażu to nic wielkiego, lustereczko, puderniczka, szminka, czasem trochę różu i gotowe.
(2) Pełny makijaż zaczyna się podkładu oczywiście, potem długo się maluje oczy (doprawdy nie wiem jak te Kolumbijki to robią, bo kierowcy zachowują się, jakby wozili przysłowiowe ziemniaki, a nie pasażerów, więc władowanie sobie kredki czy eyelinera (!) w oko jest bardzo prawdopodobne), kredka do ust, szminka, róż, etc. Gdy pierwszy raz zobaczyłam, jak dziewczyna wyciąga z kosmetyczki srebrną łyżeczkę do herbaty i z dużą wprawą wywija sobie pomalowane wcześniej rzęsy, zdębiałam. (W domu spróbowałam z plastikową łyżeczką, efekt był opłakany...). Potem takich łyżeczek widziałam więcej, ostatnio spotkałam dziewczynę z zieloną. I jak się takie stworzenie obserwuje od początku, to jest to niezła frajda. Wchodzi taka szara myszka, a wysiada latynoska seksbomba z rzęsami jak firanki.

(3) Toaleta totalna to największa gratka, ale przeznaczona głównie dla tych pań, które jadą z jednego końca Bogoty na drugi. Wtedy wsiada się do autobusu z mokrymi włosami i nakręconym na grzywkę wałkiem nad czołem, albo dwoma. W czasie robienia pełnego makijażu (patrz wyżej), włosy sobie podsychają, można je od czasu do czasu zmierzwić, albo przeczesać, albo nakręcić na wolne palce. I "ya"! jak to mówią Kolumbijczycy.
Możecie sobie wyobrazić co taka pani/dziewczyna nosi w swojej torebce (a raczej torbie), żeby takiej metamorfozy w autobusie dokonać. Czasem liczba pędzelków, wacików, puzderek i innych przyrządów jest niezmierzona. Nie wspominając o lakierze do paznokci i zmywaczu (to jest "must"!) oraz jakimś perfumie.
I co najlepsze, często byłam jedyną osobą gapiącą się z fascynacją na taką kobietę. Na reszcie, a zwłaszcza na panach, nie robi to żadnego wrażenia! 

środa, 8 maja 2013

[50].

A w Bogocie pora deszczowa. Codziennie pada, albo leje jak z cebra, albo burza, albo wszystko naraz. W biedniejszych dzielnicach małe strumyki zamieniają się w rwące potoki i zmiatają wszystko po drodze. W tych bogatszych tylko przez jezdnię przejść się nie da, bo wody po kolana, ponieważ krawężniki w Bogocie mają prawie pół metra, bo gdyby miały mniej to samochody jeździłyby bez stresu po chodnikach...
www.elespectador.co
Moi wolontariusze przedrzeźniają ulicznych sprzedawców: "Paraguas, paraguas, paraguuuuuaaaas! A tres mil, solo a tres miiiil!", czyli parasole tylko po trzy tysiące pesos (=1,5 USD mniej więcej). W apartamencie przy drzwiach wyjściowych ustawiliśmy dyżurne parasole, niestety z każdym dniem ich ubywa, bo nie dają rady przetrwać deszczowych nawałnic.
Ja zaczęłam poszukiwania gumowców, jak zwykle rozmiar 40 nieosiągalny, a męskich gumowców nie ma!!!
Chodzę w butach trekkingowych, trudno.
Te żółte, chcę te żółte!!! :)
 Wyciągnęłam też czapkę i rękawiczki. Jak tylko zajdzie słońce (bo czasem bywa, w dawkach oszczędnościowych) to natychmiast robi się upiornie zimno. Nie mówiąc już o wieczorach i wczesnych rankach.
Zatem jeśli ktoś myśli, że ja sobie obecnie mieszkam w tropikalnym kraju i codziennie mam plażę, to chciałabym sprostować, że NIE! Mam tu gorzej niż w Polsce, bo tu wiosna nie występuje. Co najwyżej wiosno-jesień.
W weekend zwiewam więc na południe. 22 st. C gwarantowane tamtejszym klimatem. Mam nadzieję, że gumowce nie będą potrzebne... Pa!

środa, 13 marca 2013

[49].

Dziś będzie o tym, czym żyje Ameryka Łacińska w ostatnich dniach.
Wydarzenie numer jeden: pożegnaliśmy Hugo Chaveza. Na zawsze. W Kolumbii opinie co do jego śmierci były podzielone, miał on tu bowiem sporo zwolenników i wielu uważało go za wspaniałego sąsiada. W prasie i na FB widziałam wiele komentarzy, w których nazywano go COMANDANTE. A jak powszechnie wiadomo Comandatne był tylko jeden, czyli Che Guevara (taka mała dygresja). Reszta Kolumbijczyków odnotowała ten fakt z zadowoleniem, aczkolwiek od razu zaczęły się spekulacje kto go zastąpi. Kandydatów jest trzech, jeden z nich był wiceprezydentem i chyba ma spore szanse.
Na pogrzeb w Caracas zjechali wielcy tego świata, w tym prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos, Michael Moor (ten od filmu "Super size me") i Oliver Stone, którego przedstawiać nie trzeba.
Wydarzenie numer dwa: Międzynarodowy Dzień Kobiet. Byłam oszołomiona wielkością tych obchodów. W szkołach odwołano lekcje z tej okazji i odbywały się uroczystości, tańce i koncerty. Kwiaty (w tym nasze goździki!!!) zaczęto sprzedawać na ulicach już dzień wcześniej. Tego dnia miałam lekcje z moimi niewidomymi dzieciakami. W czasie przerwy przysiadła się do mnie 9-letnia Yennifer i szepnęła do ucha: - Jutro chłopcy powinni cały dzień częstować nas cukierkami. Na moje zupełnie nieświadomie pytanie: - A to z jakiej okazji?, odpowiedziała wydymając usteczka: - Bo jest dzień kobiet. I to mi wyjaśniło owe zatrzęsienie kwiatów na ulicach już dzień wcześniej. Cały dzień 8. marca widziało się na ulicach tysiące posłańców biegających z bukietami w tą i z powrotem. Ja dostałam sztucznego kwiatka z twarzyczką dziewczynki od mojej 12-letniej uczennicy i różę od koleżanki z pracy i było miło.
Francisco I
Wydarzenie numer trzy: PAPA LATINO! No i nareszcie. Co prawda w pierwszej linii obstawiałam Afrykańczyka, ale w drugiej Latynosa właśnie. Wygląda na całkiem sympatycznego, jest fanem futbolu, no i zobaczymy jak to się wszystko będzie teraz w Watykanie i na świecie katolickim działo. Póki co za niecałe dwa tygodnie Wielkanoc! I bardzo już się na te święta cieszę.

środa, 27 lutego 2013

[48].

W ośrodku dla moich dzieciaków maszyna do drukowania Braille'm zepsuta. Nową będziemy mogli kupić w czerwcu (jesteśmy w trakcie zbierania funduszy), a tu trzeba prowadzić lekcje. Bez wydruków nie da rady, bo jak długo można się uczyć angielskiego tylko fonetycznie? No nie za długo...
Biblioteca Luis Angel Arrango w Bogocie
JL zadzwonił podekscytowany, że znalazł dwie biblioteki, w których prawdopodobnie za darmo można wydrukować Braille'm co potrzeba. Dał mi numery telefonów. Dzwonię do pierwszej. Oczywiście, nie ma problemu, trzeba tylko przynieść swój papier.
Jedziemy więc do biblioteki imienia Luis Angel Arrango - to według statystyk najczęściej odwiedzana biblioteka w Ameryce Południowej!
Pytamy, kierują nas na drugie piętro. W dużej czytelni dziewczyna pokazuje nam specjalne kabiny z komputerami dla niepełnosprawnych. W jednej z nich drukarka braillowska i chłopak, super zainteresowany po co przyszliśmy i gotowy do pomocy. Zapytaliśmy więc jaki rodzaj papieru jest potrzebny, a ja pokazałam dokument, który chciałabym wydrukować. Okazało się, że muszę go przeformatować, bo specjalny program konwertuje tekst i dopasowuje go do parametrów drukarki. Moje założenia, że np. chciałam wydrukować coś w dwóch kolumnach, okazały się zupełnie nietrafione. Cóż, człowiek uczy się (Brailla) całe życie :o).
Maszyna do druku Braille'm
Po pół godzinie wróciliśmy z ryzą papieru, ja usiadłam przy komputerze, zrobiłam zmiany i zaczęliśmy konwertować i drukować... Maszyna robiła straszny hałas i chwilę to trwało, ale efekt był genialny. Okazało się mianowicie, że w Braille'u też można drukować dwustronnie! I że czyta się uwypuklenia, a wgłębień się nie czuje. Byłam zachwycona.  
Kolega zapewnił, że czeka na nas, gdy tylko będziemy mieli potrzebę przyjść kolejny raz. Do czerwca będę więc na pewno częstym tam gościem.
Sama biblioteka też zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W czytelni, w której byliśmy, było też specjalne miejsce z książkami dla dzieci i można tam było też z dzieckiem przyjść. W każdej sali komputery z internetem, a na ostatnim piętrze sala do gier planszowych, kawiarenka, taras ze stolikami i aneks kuchenny z mikrofalówkami, w których można sobie odgrzać przyniesiony ze sobą lunch. Biblioteka ma też salę koncertową oraz sale i korytarze wystawowe. 28 lutego otwierają tu wystawę fotografii Urbes mutantes: Latinoamérica en proceso z kolekcji Letycji i Stanisława Poniatowskich! Wybiorę się na pewno.

poniedziałek, 18 lutego 2013

[47].

W poszukiwaniu kolumbijskich smaków kupiłam jakiś czas temu w antykwariacie książkę kucharską z 1948 roku pt. "Plato criollo", czyli w wolnym tłumaczeniu: kreolski talerz. Niesamowite opisy, jeszcze bardziej niesamowite składniki (o połowie w życiu nie słyszałam, ni po hiszpańsku ni po polsku). Przepisy mają tylko jeden mankament - nie ma w nich podanych dokładnych ilości składników, ani na ile osób danie jest. Zapewne dla wprawnej kucharki nie stanowi to żadnego problemu, ja mogę sobie tylko mniej więcej wyobrazić. JL przewertował książkę i orzekł, że mało przydatna...
Z kilka dni przyniósł mi inną, "Recetario Santafereno", czyli przepisy z Santa Fe (miasteczko, które dało początek Bogocie; teraz Santa Fe to jedna z dzielnic). Tym razem Rosa, nasza pani od gotowania i sprzątania, pokręciła głową z dezaprobatą, bo ona w tej książce żadnych typowych przepisów bogockich nie widzi. No i bądź tu mądry ;o).
Niezależnie od tego będziemy wypróbowywać, bo moi wolontariusze domagają się kuchni kolumbijskiej, co nie oznacza, że jak robimy hamburgery na kolację to nie są wniebowzięci (szczególnie ci z USA).
To dzisiaj będzie deser, bardzo popularny w Bogocie:
Ryż z mlekiem (nie mylić z polską zupą mleczną ryż na mleku ;o)
500 g białego ryżu
3 1/2 szklanki wody
6 szklanek mleka
2 żółtka (opcjonalnie)
250 g cukru
1 łyżka masła
1 szklanka rodzynek
1 laska cynamonu
4-6 goździków (wedle uznania)
Przygotowanie: opłukać ryż w zimnej wodzie i wrzucić do gotującej się wody. Ugotować. Dodać mleko, cukier, masło, goździki i cynamon. Zagotować mieszając. Żółtka wymieszać z łyżką ryżu wziętą z garnka i dodać do reszty. Krótko zagotować, wyłożyć ryż na głęboki półmisek i udekorować rodzynkami. Można też posypać cynamonem.
A następnym razem będzie moja ulubiona zupa ajiaco, w sam raz na polską zimę :o).

środa, 13 lutego 2013

[46].

Od rana na ulicach widać było ludzi z takimi właśnie krzyżykami na czole. Jechałam taksówką i zastanawiałam się o co chodzi. Oni byli dosłownie wszędzie! Może to jakiś event a la yoga/ buddyzm /ekologiczne zdrowie? I każdy kto tam się zjawi, żeby się dowiedzieć więcej, dostaje takie znamionko na czoło? A może to jakiś zjazd sekty? Nieeee, odpada, ludzie, którzy to mają, są tak różni, od biegnących do pracy pielęgniarek, przez panów na budowie, aż po dzieci z babciami idące gdzieś na spacer. No doprawdyż dziwne. No to pytam taksówkarza, a on w śmiech. To CENIZA, czyli nasza Środa Popielcowa. Wszyscy naznaczeni byli już po prostu rano w kościele...
I zagadka rozwiązana :)

wtorek, 12 lutego 2013

[45].

Po trzech tygodniach walki z kolumbijską tepsą założyli nam w końcu internet. Wiesza się trochę i zanika, ale jest. Zatem wracam do pisania.
Przez ten czas eksplorowaliśmy naszą nową dzielnicę (przeprowadzka, pamiętacie?), walczyliśmy z niedogodnościami w apartamencie i uładzaliśmy sąsiadów, bo a to drzwiami trzaskamy, a to ktoś na schodach siedzi i po co?, a to znowu ktoś o dziwnej porze wraca i stróża budzi niepotrzebnie. Życie.
Ale ja dziś chciałam o czymś, co miałam okazję zaobserwować razy kilka - mianowicie terapia (czyli po naszemu rehabilitacja) w dość drogiej klinice. Byłam tam kilka razy z jedną z naszych starszych podopiecznych (sponsor płaci - dziękujemy :).
Pomieszczenia rehabilitacyjne to trzy pokoje z wydzielonymi sekcjami. Zaczynamy od zostawienia torebek - w szafkach vuittony i hernandezy (tutejsza furla jakby trochę). Potem czekamy trochę niepewne aż któraś z rehabilitantek powie nam dokąd i co. Doctora Claudia rządzi, dwie młode rehabilitantki, Jenny i Olgita pomagają, tzn. latają jak frygi i trudno je o cokolwiek zapytać, bo takie zajęte. Trochę się czuję jak w restauracji próbując złapać kelnerkę i złożyć zamówienie. W końcu lądujemy w przestrzeni pod nazwą GIMNASIO. A tutaj jedna starsza pani z opiekunką (służącą zapewne, która nie tylko się nią opiekuje, ale też prowadzi dom - w Kolumbii to bardzo popularne w wyższych sferach). Starsza Donna w nieskazitelnie wyprasowanej koszuli i eleganckich spodniach robi ćwiczenia przy drabince. Opiekunka trochę się nudzi, więc od czasu do czasu dosiada ćwiczebnego rowerka, żeby też trochę potrenować. Inne dwie panie, w pełnej biżuterii, okazałym makijażu i fryzurach prosto od fryzjera (ale w leggingsach!) gawędzą  i trochę zapomniały, że mają piłki między kolanami... Panowie (po terapii okazuje się, że w eleganckich garniturach) w narzuconych na ramiona zielonych ręcznikach nie mogą rozstać się ze swoimi komórkami, mimo że napisy wszędzie mówią NO CELULAR. Od czasu do czasu Doctora woła Olgiiiiita! Wtedy bieganina się zaczyna od nowa, z aparatami do ultradźwięków, poduszkami, sprzętami do ćwiczeń. Potem chwila ciszy, wszyscy zajęci ćwiczeniami, i znowu: Jeeeeeeny!!! Jenny chyba nie za bardzo lubi swoją pracę, bo nigdy nie pamięta jak do końca robi się dane ćwiczenie i ile razy. Najpierw więc nam tłumaczy, potem jednak idzie upewnić się do Doctory i wraca korygując. A potem Doctora przechodzi koło nas i koryguje jeszcze inaczej... No trudno, kilka błędnie wykonanych serii za nami, kilka przed nami, może załapiemy o co chodzi następnym razem.
Najlepsze są jednak masaże, bo Doctora używa niesamowitych rekwizytów, jak np. gorące kamienie, albo świecidełka takie, albo dzwoneczki. Trochę to wygląda jak odprawianie modłów nad nogą na przykład, albo ręką, ale jak zaczyna masować, to wszyscy się zwijają z bólu. Chyba tak ma być.
I wszyscy się tu znają, są po imieniu. Jedna pani zdradziła nam, że to jej 70 wizyta! Nie wiem, czy to dalej rehabilitacja, czy już uzależnienie... My zawarłyśmy bliższe znajomości z panią malarką, panią domu i panią robiącą na drutach różne dziwne ubranka (jakby dla lalek trochę). Następnym razem serdecznie się z nimi przywitałyśmy i zaczęłyśmy czekanie przy naszym "stoliku" z nadzieją, że w końcu jakaś "kelnerka" się zjawi i powie co i jak...

środa, 23 stycznia 2013

[44].

Ostatnie tygodnie pochlonela mnie przeprowadzka. Musielismy sie wyprowadzic z naszego wygodnego apartamentu w Los Rosales (wlascicielka sprzedaje mieszkanie) i przeniesc do nowego w mniej okazalej dzielnicy, ale dosc milej, w El Polo. Przeprowadzka jak przeprowadzka, niby nic wielkiego, ale majac na uwadze, ze jest nas co miesiac jakies 16 osob i caly apartament byl po to by taka czerede obsluzyc, to robi sie z tego niezla logistyczna przygoda. Do tego jeszcze Colombian Standard Time, czyli wszystko na ostatnia chwile. Gdy wiec moja szefowa zamowila ekipe do zrobienia zmian (dodatkowe sciany, jakies polki, zaslony, etc.)w nowym mieszkaniu na piec dni przed planowana przeprowadzka, to troche zbladlam... Pakowanie tez zaczelismy jakies cztery dni przed. Najmniejszy problem z wolontariuszami, bo oni po prostu musieli spakowac swoje plecaki i juz. Gorzej bylo z kuchnia, salonem i tzw. closetem, gdzie trzymamy zapasy zywnosciowe. Kartony sie pietrzyly, a konca widac nie bylo. Do tego jeszcze ciagla walka z jedna z naszych wolontariuszek, ktora zaoferowala sie pokierowac pakowaniem (pani w srednim wieku, bardzo autorytarna i z mania wyrzucania doslownie wszystkiego, zeby bylo czysto i przejrzyscie - wedlug jej norm rzecz jasna). Tak wiec po kolei znikaly takie rzeczy jak telefon, bo stary i na pewno nie dziala. Dzialal... zestaw do fondue, bo przeciez nikt tego nie bedzie tu robil, lampa w stylu lat 60., bo to smiec (wyremontowalam ja i jest cudna, mam ja teraz w swoim pokoju), itp. itd. Wszystko wiec, co pakowala albo wyrzucala Priscilla trzeba bylo zatrzymac do kolejnej kontroli. Potem porozkrecac wszystkie lozka pietrowe i nie pomylic desek, ktore do ktorego, no i finalnie pokierowac panami, ktorzy to wynosili i pakowali do ciezarowki, bo gotowi byli zapakowac tez obrazy wiszace na klatce schodowej i swieczniki, ktore sa tam dla ozdoby... Na szczescie wszystko poszlo nad wyraz sprawnie. I nawet zmiany w nowym byly w miare zrobione albo w trakcie.
No i zamieszkalismy. I zaczely sie pierwsze niespodzianki, jak to w nowym miejscu zwykle bywa. Czyli nie bylo cieplej wody. Telefon, serwisant, przeszkolenie mnie jak uruchamiac piecyk. Uff, dziala. Potem sie okazalo, ze kuchenka gazowa nie dziala, to znaczy dziala tak, ze pali sie pol palnika albo wcale. Znowu telefon, serwisant. Dziala. Potem ktoregos dnia nagle i niespodziewanie w porze obiadowej wylecialy w powietrze drzwiczki od piekarnika. Nikt nie wie jak i po co, bo piekarnik w tym czasie uzywany nie byl. Najlepsze jednak bylo w miniona sobote. Jemy my sobie sniadanie w spokoju z moimi wolontariuszami, a tu nagle woda w salonie, woda w przedpokoju, woda wszedzie... Szybka diagnoza - zapchana toaleta, ktora wlasnie postanowila sie wylac... Reczniki w ruch, portier i pani sprzatajaca zaalarmowani, moich trzech wolontariuszy i ja do boju. Poltorej godziny walki i wszystko wygladalo jak dawniej, tylko my mokrzy od potu i cialge nie mogacy uwierzyc, jak to sie stalo...
Niespodzianek ciag dalszy byl w tym tygodniu, oszczedze szczegolow, natomiast chyba zaczne wierzyc w duchy ;o). I do tego wszystkiego nie mamy jeszcze ciagle internetu i okazuje sie, ze jest tyyyle czasu na rozmowy i czytanie ksiazek, jak nigdy. I wcale to nie jest takie zle.

niedziela, 6 stycznia 2013

[43].

Chichera, czyli pani wytwarzająca chichę, ze swoją chichą
Z kolegą R. wybraliśmy się dzisiaj na "Festival de la Chicha". Chicha to napój robiony z kukurydzy. Jej historia jest niesamowita. Zaczęto ją wytwarzać wieki temu i na przykład Inkom służyła jako napój ceremonialny i ofiarny. Robią ją tylko kobiety, mężczyzn się nie dopuszcza. Zanim kobiety rozpoczną proces wytwarzania, jadą w miejsce uznawane za święte i tam składają w ofierze ziarna kukurydzy - by się mnożyły i by chicha było dobra i miała swoją moc. Jeśli kobieta jest zła, to jej chicha będzie też zła - czyli po prostu niedobra w smaku.
Ziarna kukurydzy zalewa się wodą i poddaje fermentacji około miesiąca. Potem przez sito się powstały napój przelewa, by był klarowny. W zależności od kukurydzy i całego procesu, chicha może mieć kolor jasno- lub ciemnożółty, czasem nawet brązowy.
W Kolumbii chicha zatraciła ten indiański charakter, ale jest dobrem narodowym produkowanym w domu i chętnie pitym. To trochę tak jak nasz bimber.
fot. z http://mikesbogotablog.blogspot.com
Festiwal odbywał się w jednej z najstarszych, ale też najbiedniejszych dzielnic Bogoty - La Perseverancia. Dzielnica ta słynie właśnie z wytwarzania chichy i mieszkają tam bardzo już wiekowe chichery, czyli panie, które ją robią. W rzeczywistości wyglądało to tak, że na stoiskach, albo wprost z samochodów starsi panowie i panie sprzedawali świeżutką chichę nalewając ją z ogromnych plastikowych beczek do plastikowych butelek po byle czym. Sanepid by się załamał... ;o)
R. uprzejmie się upewnił, że jestem w Kolumbii wystarczająco długo, jadłam różne rzeczy, więc napój ten nie powinien mi zaszkodzić. Po takim wstępie zdecydowałam, że spróbuję tylko łyka. Spróbowałam, było to dość okropne w smaku - kwaśne i alkoholowe jednocześnie. Z ulgą wróciłam do mojej butelki z normalnym piwem. Usiedliśmy jeszcze na chwilę na boisku, gdzie ustawiono scenę i odbywały się na niej pokazy tradycyjnych, kolumbijskich tańców, takich jak carranga, czy las gaitas, ale też rap i hip-hop. Miło było zobaczyć tą inną "twarz" Perseverancii, radosną, muzyczną, pełną śmiechu dzieciaków, bo na co dzień pracujemy tam w jadłodajni dla bezdomnych i mamy zupełnie inny obraz tego miejsca. A tu taka fajna inicjatywa, tylko chicha jakoś nie przypadła mi do gustu ;o).

środa, 2 stycznia 2013

[42].

Ja jeszcze o Sylwestrze w Kolumbii słów kilka chciałam, bo to było niezwykle ciekawe doświadczenie.
Otóż, Nowy Rok wolno tu przywitać dopiero po spełnieniu kilku warunków. Bardzo staraliśmy się z moimi wolontariuszami dopasować do tych rytuałów, ale nie wszystko się udało. Mam jednak nadzieję, że te najważniejsze spełniliśmy i jakoś to w tym nowym 2013 będzie... A zatem:
- koniecznie trzeba mieć na sobie żółtą bieliznę, bo to zapewnia powodzenie w życiu...., no w życiu po prostu - ja poprzestałam na czymś w kolorze ecru, może ujdzie
- ziarna soczewicy wrzuca się do portfela i upycha po kieszeniach, żeby mieć pieniądze cały rok oczywiście - ja swoje ziarenka wrzuciłam do kieszeni, ale potem w łazience wszystko mi się wysypało na podłogę, więc nie wiem, jak to będzie z tą kasą w tym roku ;o)
- o północy zjada się 12 winogron, wypowiadając sobie w myślach przy każdym gronie marzenie - pierwsze były łatwe, ale im bliżej końca, tym bardziej się zastanawialiśmy, żeby niczego nie zmarnować - winogrona były dość kwaśne, więc zeszło nam trochę, żeby je z tymi marzeniami skonsumować
- potem z walizkami lub plecakami lataliśmy dookoła bloku - to ma gwarantować, że będziemy dużo podróżować w nowym roku; dość było to wariackie, ale mieliśmy kupę frajdy z tego.
To czego nie udało nam się już zrobić i czego znaczenia też do końca nie znam:
- ugotować ziemniaki i postawić w garnku pod łóżkiem (???),
- mieć pod ręką miotłę gotową do zamiatania,
- przygotować wodę do wylania za drzwi (ale po co i na kogo???),
- mieć listę rzeczy do spalenia (ja tu i tak mam niewiele rzeczy, więc jakbym musiała coś jeszcze spalić, to byłoby średnio fajnie chyba).
No i po tych wszystkich rytuałach pojechaliśmy potańczyć to klubu, który był chyba jedynym otwartym klubem w Bogocie, bo byli tam wszyscy. A jako, że tak się złożyło, że byłam tam razem z moją koleżanką z Polski i do tego z branży eventowej (czyli organizowania imprez), to zabawę zaczęłyśmy od przestawienia sofy w kąt, bo ewidentnie przeszkadzała i dzieliła miejsce do tańczenia, oraz od zrolowania dywanu, bo obroty na nim były mało efektowne. Po tych porządkach od razu na parkiecie zrobiło się więcej ludzi :o).
I tak do piątej nad ranem... Szczęśliwego Nowego Roku!