niedziela, 9 kwietnia 2017

[123.] Życie na freelansie



Moje życie na własny rachunek zaczęło się dokładnie trzy lata temu, choć działalność gospodarczą mam od września 2013 roku. Jak wyglądały początki mojej firmy i jak (dlaczego?!) zrobiłam ten pierwszy krok? Jak szybko zarobiłam pierwsze pieniądze? Czy byłam przekonana, że to co chcę robić to jest właśnie to? Czy ktoś mi w tym pomógł? I jak to jest tak zupełnie „przyziemnie” żyć na freelansie – spłacać kredyt, płacić co miesiąc ZUS i zarządzać projektami często „od czapy”. O tym właśnie będzie ten post.

A o tym, by pracować na własny rachunek myślałam od lat. Nie miałam na to pomysłu. Kiedy skończył mi się kontrakt w agencji PR, którą wtedy zarządzałam, postanowiłam „odpocząć”. Pojechałam na półtora roku do Kolumbii – pracowałam jako wolontariuszka i miałam nadzieję, że przez ten czas mnie oświeci, że będę miała wolną głowę i na pewno wpadnę na doskonały pomysł, co będę robić po powrocie do Polski. 

I tu pierwsza pułapka i rada – jeśli wydaje ci się, że musisz gdzieś wyjechać, zmienić dekoracje (jak to ja mówię), żeby znaleźć swoją drogę, czy wpaść na pomysł, co chcesz robić, to jest to tylko ucieczka. Cały problem polega na tym, że tam gdzie jedziemy, zabieramy siebie, a ze sobą wszystkie myśli, troski, niepewności i dopóki się z nimi nie uporamy, nie ma żadnego znaczenia, gdzie jesteśmy. Mi mój wyjazd do Kolumbii niestety w tym nie pomógł, dał zupełnie co innego (o tym jest na początku tego bloga).

Po powrocie założyłam co prawda działalność gospodarczą, ale ze strachu przed niewiadomą najpierw wylądowałam w jednej agencji PR, a potem w drugiej – na kontrakcie, co właściwie polegało na tym, że pracowałam na cały etat i wystawiałam pod koniec miesiąca faktury. I dalej myślałam, co tu robić…

Moja mandala - wersja przed obróbką graficzną :)
I tu druga pułapka i rada – będąc na etacie po prostu nie ma się czasu na kreatywne myślenie o pracy na własny rachunek. Raz, że nie masz wystarczającej motywacji – co miesiąc dostajesz wynagrodzenie, a dwa – nie masz już siły, żeby po prostu opracować na przykład biznes plan, napisać teksty na stronę internetową, ba!, zastanowić się jak ona ma wyglądać, czy pomyśleć nad tym, jaki ma być twój produkt, i jak i komu chcesz go sprzedawać. Przynajmniej tak było ze mną.
Aż pewnego dnia ta druga agencja PR powiedziała, że za miesiąc przerywamy kontrakt (częsty powód w agencjach – odchodzą klienci, nie ma jeszcze nowych, trzeba redukować zespoły, wracają osoby po dłuższych urlopach macierzyńskich, etc.). Oczywiście rzuciłam się w wir szukania pracy – oczywiście w agencji, bo to umiem najlepiej. Byłam na wielu rozmowach – w małych polskich agencjach i dużych, międzynarodowych sieciowych. I po kolejnych spotkaniach coraz bardziej desperacko zadawałam sobie pytanie, czy chcę do tego świata wracać. I głęboko w sobie słyszałam taki rozpaczliwy szept – NIE! Strach był jednak wielki, bo mam kredyt na mieszkanie, co miesiąc trzeba płacić ZUS (już nie preferencyjny), trzeba coś jeść i opłacić rachunki. Pomyślałam wtedy – może jednak spróbuję stanąć na własnych nogach? Jak się nie uda, to podkulę ogon i wrócę na etat do agencji. Miałam trochę oszczędności na koncie, co - po przeanalizowaniu – powinno mi wystarczyć na jakieś trzy miesiące życia ze wszystkimi opłatami. Był kwiecień…

I jak już podjęłam tę decyzję, to oto jakie były moje pierwsze kroki:

  1. Nazwę firmy już miałam, bo zakładałam działalność wcześniej – zleciłam więc zaprzyjaźnionej graficzce zrobienie logo i projektu wizytówek, a na tej bazie opracowałam sobie wzór dokumentów w Wordzie i prezentacji.
  2. W tym samym czasie usiadłam i spisałam wszystkie moje umiejętności, czyli na czym mogę zarabiać – ułożyłam to w taką mandalę (rysunek powyżej), której profesjonalne wykonanie też zleciłam graficzce – mandalę wrzuciłam na fejsa ze stosownym komunikatem, czyli: jestem do wzięcia!
  3. Zaczęłam rozpowiadać wszędzie, wszystkim i przy każdej okazji, że jestem freelancerem i podejmę każdy projekt związany z PRem i szkoleniami z komunikacji i relacji z mediami – to się potem okazało super ważne, bo wici się rozeszły i takim sposobem dostałam pierwsze drobne zlecenie w maju!
  4. W międzyczasie pracowałam też nad swoją stroną internetową – kolega postawił mi ją na WordPressie, pisałam teksty, robiłam sama zdjęcia i konsultowałam to z bliskimi mi osobami, które są profesjonalne, a jednocześnie szczere i mi życzliwe. To też super ważne.
  5. W czerwcu na konto wpłynęły pierwsze pieniądze (drobne, ale radość była wielka!). W czerwcu dogadałam się też z agencją, w której kiedyś pracowałam, że wesprę ich przy jednym projekcie do końca roku – miałam u nich zakontraktowane kilkadziesiąt godzin miesięcznie, co dawało jako taką stabilność na kilka miesięcy naprzód.
  6.  I wtedy, w lipcu zdecydowałam się na kolejną rzecz (której nie miałam zaplanowanej w budżecie, ale skredytowałam ją z tych pieniędzy, które miałam mieć ;) – na coaching biznesowy. Kasię poleciła mi znajoma trenerka. Chciałam z nią ustawić mój biznes – wiedziałam, co chcę robić i jakie usługi świadczyć, ale potrzebowałam skonsultować ten pomysł z kimś profesjonalnie doradzającym małym firmom, kimś, kto nie tylko jest coachem, ale przede wszystkim przedsiębiorcą (z sukcesami!) i mentorem.

I tu się na chwilę zatrzymam. Odbyłam z Kasią kilka bezcennych sesji, podczas których przegadałyśmy:

  • co chcę robić zawodowo i dlaczego właśnie to
  • kim są moi klienci i jak wygląda mój klient idealny – czego potrzebuje i co ja mogę mu dostarczyć
  • jaka jest moja przewaga rynkowa – zawsze jakaś jest – i to nie jest jedna rzecz, bo to bardzo trudno ustalić, ale zespół cech, wartości, które czynią mnie w pewnym sensie „unikalną”
  • jaka ma być wizja i misja mojej firmy, jakimi wartościami chcę się kierować
  • jakie są moje produkty (usługi) i ile mają kosztować, i dlaczego właśnie tyle (żeby umieć tę cenę obronić u potencjalnego klienta)
  • jak będę docierać do moich potencjalnych klientów – kanały sprzedaży i formy dotarcia.

To były najlepiej zainwestowane pieniądze w moim życiu i spotkanie z taką osobą polecam naprawdę każdemu, kto ma pomysł na swój biznes, ale potrzebuje go skonsultować, przegadać, zmierzyć się ze swoimi przekonaniami. Moje było na przykład takie, że na pewno nie będę pracować z korporacjami, bo one nie będą chciały nic zlecić takiej jednoosobowej firmie. I co? Moim drugim klientem była korporacja. Ok., zlecenie nie było bezpośrednio na mnie, tylko przez agencję, z którą współpracuję, ale to potwierdza, że dobrze, jak ktoś spojrzy na to z boku i zada kilka pytań, które zburzą przekonania ograniczające nasz biznes.

I na jesieni to moje rozpowiadanie, że jestem freelancerem zaczęło procentować, dostawałam kolejne zlecenia – mniejsze i większe, co pozwoliło mi przede wszystkim uwierzyć, że dam sobie radę. Oczywiście były miesiące, że wpływy na konto były mizerne i tu kolejna rzecz, do której musiałam się przyzwyczaić – że miesiąc nie zaczyna się 1. a kończy 30./31. dnia, tylko miesiąc zaczyna się wtedy, kiedy na konto wpływają pieniądze i można je porozdzielać na różne kupki. Mnie ratują subkonta, które sobie utworzyłam i z każdego wynagrodzenia od razu odkładam na VAT, na podatek PIT i na bieżące rachunki. A w lepszych miesiącach od razu przelewam nadwyżki, tworząc sobie poduszkę finansową właśnie na takie miesiące, kiedy jest gorzej, i na wakacje oczywiście!
Prowadzę też drobiazgowy budżet – firmowy i prywatny. Nieustanne inspiracje czerpię od Michała Szafrańskiego. Jeśli chcesz lepiej ogarnąć swoje finanse, koniecznie zajrzyj na jego bloga.

Kolejna super rzecz, która pozwala mi nie zginąć w kilku projektach, które prowadzę jednocześnie to jest  „weekly planer” ściągnięty z tej strony www (szukaj: 2017 Weekly Planning Process and Template). Bo oczywiście są takie miesiące, że nie wiem, w co ręce włożyć. Dlatego w każdy poniedziałek rano (to już mój rytuał) robię sobie dobrą kawę i podsumowuję miniony tydzień oraz zapisuję wszystkie najważniejsze zadania na ten nadchodzący – z rozplanowaniem na poszczególne dni. A gdy wpada mi jakiś projekt, a wiem, że sama sobie już nie poradzę, posiłkuję się zaprzyjaźnioną koleżanką, też freelancerką i zapraszam ją do realizacji takiego projektu jako mój „podwykonawca”. Spisujemy umowę o współpracę i działamy.

I jeszcze jedna rzecz, już na koniec. Filozofią mojej firmy jest „one for one” – hasło zapożyczone z genialnej firmy TOMS, która (w dużym skrócie) za jedną parę sprzedanych butów kupuje buty dla potrzebujących dzieci w najmniej rozwiniętych krajach świata.
Ja, kiedy pozyskam nowy kontrakt, odwdzięczam się za niego pracą pro bono. Szkolę instytucje kultury i studentów poprzez biura karier z komunikacji PR, z relacji z mediami i promocji w mediach. I właśnie po takim wolontariackim szkoleniu, jeden z jego uczestników polecił mnie firmie, dzięki której zarobiłam naprawdę dobre pieniądze. Dobro wraca :-).

Jedna z moich koleżanek mówi: kto nie ryzykuje, nie pije szampana. I taka jest prawda. 

Jeśli masz pytania, daj znać, na pewno postaram się pomóc.