środa, 28 listopada 2012

[37].

Jeszcze kilka wspominków z Ekwadoru, bo trochę mnie ten kraj urzekł.
Złote korale
W Kolumbii rzadko się widuje ludzi w ludowych strojach, no chyba że są to Indianie z plemienia Koguis (tutaj fajna relacja i zdjęcia Iwony zasiedziałej w Kolumbii) czy Sikuani. Tymczasem w Ekwadorze na porządku dziennym widuje się kobiety i mężczyzn w tradycyjnych ubraniach. Schodząc do krateru wulkanu Quilotoa (o czym było poprzednim razem) miałam sporo czasu na pogawędki z naszym przewodnikiem Dariem, więc wypytałam go dokładnie jak to jest. Oto kilka ciekawostek:
1) korale - złote! - liczba sznurów i wielkość korali świadczy o statusie kobiety - im więcej, tym wyżej w hierarchii społecznej; już od najmłodszych lat dziewczynki kolekcjonują więc swoje wiano;
Kapelusik w folii - po prawej
2) kapelusze - bardzo popularne i wszechobecne; Dario powiedział mi, że nawet jeśli mężczyzna nie do końca ubiera się zgodnie z tradycją, to kapelusz ma zawsze - to symbol jego męskości i również oznaka statusu społecznego; kapelusz jest dość cenną rzeczą - nie raz widziałam kobiety, które w czasie deszczu owijały kapelusz folią, żeby się nie zamoczył i nie zdeformował;
3) skarpety/podkolanówki -po ich kolorze często można zidentyfikować z jakiego dana osoba jest plemienia - najbardziej charakterystyczne kolory to biały, czerwony i niebieski; niestety Dario nie potrafił powiązać np. czerwonych podkolanówek z nazwą plemienia ;o)
Pani mężatka
4) chusty - Ekwador to górzysty kraj, a więc miejscami też dość chłodny; niemal każda kobieta ma więc swoją kolekcję chust i ponchos; jest też specjalny rodzaj narzutek, który zdradza stan cywilny kobiety - gdy jej oba ramiona są przykryte znaczy  że jest panną, gdy jedno ramię jest przykryte, a drugie odsłonięte - mężatka; Dario nie wiedział co z kobietami - wdowami, hmmm... - oba ramiona odkryte???
I zachwycił mnie jeszcze sposób transportowania (bo to chyba najlepsze słowo) małych dzieci - mamy lub babcie przywiązują je po prostu chustami sobie na plecach i tak wędrują do pracy czy wykonują swoje obowiązki w ciągu dnia. Czasem, gdy pracują na przykład na polu, albo sprzedają coś na targu, bez przerwy się schylają, obracają etc. Że te dzieci nie mają choroby lokomocyjnej, to ja nie wiem... ;o). I co ciekawe, nigdy takiego dzieciaczka przywiązanego do pleców nie słyszałam płaczącego. Tam w ogóle dzieci jakoś mniej płaczą chyba...


sobota, 24 listopada 2012

[36].

Tak to wygladalo na folderku
Czas zmienic moj 'numer jeden' w Ameryce Poludniowej (do tej pory byl to Salar Uyuni w Boliwii) - pomyslalam, gdy zobaczylam taki oto folderek. Jezioro w kraterze wulkanu Quilotoa - bajka!
Pobudka o 6 rano, zbiorka trzy kwadranse pozniej. Zaokretowalislmy sie do busa - szesc osob: Kanadyjka, Holenderka, para z Wloch, Tunezyjczyk, ale zamieszkaly w Kanadzie i ja, plus nasz przewodnik Dario. Kameralnie, milo, od razu zlapalismy ze soba kontakt. Gdy opuszczalismy Quito kierowca zazartowal, czy mamy ze soba zdjecia wulkanu, bo przy takiej pogodzie chyba bedziemy potrzebowali pocztowek... Ha, ha, ha... oczywiscie nikt tego nie wzial na powaznie. No ale gdy kolo 11.00 dotarlismy do Quilotoa i wdrapalismy sie na mirador, czyli punkt widokowy, zeby podziwiac ten cud natury to ni mniej ni wiecej widok byl taki:
Tyle mozna bylo zobaczyc...
Hmmmm... nic to. Robilismy dobra mine do zlej gry i zaczelismy schodzic w dol krateru do tafli jeziora. Gawedzilismy przy tym, zartowalismy i od czasu do czasu zaklinalismy pogode, zeby jednak sie zlitowala. I sie zlitowala! Im nizej bylismy, tym bardziej zaczynalo sie przecierac. Padalo, ale przynajmniej cos bylo widac!
Wulkan Quilotoa, 3914 m npm
Widoki byly coraz cudniejsze, a my dziekowalismy komu tam trzeba, ze jednak cos nam sie udalo zobaczyc. Zejscie do jeziora zabralo nam pol godziny. Woda zimna, alkaliczna, nie nadajaca sie do picia oczywiscie. Gdzie niegdzie bylo widac takie biale bulki na powierzchni - to nieczynny wulkan daje o sobie znac, ze jednak drzemie. Akram, kolega z Tunezji, postanowil wypozyczyc kajak i poplywac chwile. Odwazniacha! Niestety, choroba wysokosciowa go zmogla i z powrotem, pod gore, musial wynajac osiolka. Mi wdrapanie sie z powrotem zajelo 45 minut (bardzo bylam z siebie dumna, bo sredni czas to godzina). Po drodze mijalo mnie dwoch roslych chlopakow i z troska pytalo, czy na dole sa jeszcze jakies wolne konie, zeby mogli sie zabrac na gore... no wstyd panowie ;o).
A potem matka natura kazala nam zaplacic za to, ze dala sie troche popodziwiac. W drodze powrotnej utknelismy na jakiejs przeleczy, bo padajacy deszcz spowodowal, ze splywajacy z gory potok podmyl droge i zrobila sie w niej dziura wielkosci tira... Cztery godziny czekalismy uwiezieni w aucie, az lokalni spece zalepia ta dziure i bedziemy mogli przejechac. Okoliczni mieszkancy od razu wyweszyli interes (na szczescie!) i zjawili sie z empanadami prosto z pieca i herbata. I tak w milej atmosferze minely nam te godzinki, we mgle i ciemnosci. Gdy w koncu moglismy przejechac, okazalo sie, ze korek po obu stronach byl tak gigantyczny, ze musielismy znowu czekac, az sie zwolni most - kolejna przeszkoda na drodze. A potem brnelismy we mgle, az zjechalismy na wysokosc ponizej 3000 m npm i zrobilo sie przejrzysciej. Do Quito dotarlismy juz noca, ale super zadowoleni, bo jak przygoda to przygoda!

środa, 21 listopada 2012

[35].

Sean, kolega, z ktorym dziele dormitorio w hostelu w Quito, zaprosil mnie wczoraj na Trivia Night do Irish Pubu Finn McCool's. Cel byl szczytny, bo impreze organizowala fundacja CENIT (El Centro de la Nina Trabajadora), a dochod ze sprzedanych wejsciowek mial posluzyc na rozwoj programu 'Rescate' (w wolnym tlumaczeniu: ratuj sie!). Program wspiera glownie nieletnie pracujace dziewczynki, ktore czesto sa jedynym zrodlem utrzymania rodziny. Fundacja zajmuje sie tez ich edukacja i organizowaniem roznego typu warsztatow i spotkan, w tym psychologicznych, zdrowotnych, etc.
Trivia Night to taka impreza, gdzie ludzie najpierw formuja sie w teamy. Potem kazdy team wymysla swoja nazwe, a potem sie rejestruje. Kazda grupa dostaje kartke z kategoriami. Wczoraj bylo ich piec: Wazne eventy i wydarzenia swiatowe, Letnie olimpiady, Filmy komediowe - cytaty, Celebryci - zywi czy umarli i Muzyka. W kazdej kategorii 10 pytan, na ktore trzeba bylo odpowiedziec. Kazdy team wybieral tez jedna kategorie, w ktorej czul sie najlepiej i punkty w niej zdobyte sie dublowaly.
A wiec bylo to tak:
Uznalismy z Seanem, ze potrzebujemy wsparcia, bo we dwojke bedzie ciezko tym wszystkim kategoriom podolac. Zaprosilismy wiec chlopakow ze stolika obok, po chwili dolaczyli jeszcze koledzy chlopakow i tak nasz team liczyl 8 osob: dwoch Ekwadorczykow, trzech Amerykanow, jednego Brytyjczyka, jednego Kanadyjczyka i ja... Nazwalismy sie THIS IS SPARTA! (pomysl Seana), a na podwojnie punktowana kategorie wybralismy filmy komediowe.
Po chwili zamieszania i organiozowania sie innych teamow, jakis Amerykanin (po akcencie...) zlapal w koncu mikrofon i zaczelismy quiz. Byl niezle trudny, a do tego ja jeszcze nie wszystko rozumialam w tym jego slangu, ale suma sumarum zakonczylismy pierwsza kategorie 9 punktami na 10 mozliwych. W kategorii olimpijskiej ja zablyslam, bo pamietalam, ze letnia olimpiada w 1980 roku byla w Moskwie. A w kolejnej udalo mi sie potwierdzic, ze celebryta Michail Gorbaczow 'is still alive'!
Ostatnia kategoria byla dla mnie nie do przejscia - zmiksowane utwory nalozone na jakis rap, czy inne takie i trzeba bylo rozpoznac wykonawce i utwor. Chlopaki byli niesamowici, ja kojarzylam moze ze dwie melodie, ale oczywiscie totalnie bez szczegolow. Tymczasem w tej kategorii mozna bylo rozpoznac 47 utworow! Na szczescie potrzebowalismy tylko 10...
Po powtorkach, reklamacjach i dodatkowych pytaniach organizatorzy podliczyli punkty. Na pierwszym miejscu.... THIS IS SPARTA!!! :) Wygralismy 50$-Irish-Pubowych do wypicia po imprezie. Sean zarzadzil tequile dla wszystkich - wypilismy za powodzenie projektow fundacji.
Niesamowita atmosfera i super fajne doswiadczenie. Mielismy kupe frajdy, a przy tym zrobilismy cos pozytecznego, a pub na pewno dajac nam ta nagrode nie ucierpial ;).
Koniecznie musimy zorganizowac taka impreze w Bogocie. Napalilam sie strasznie! :) 

poniedziałek, 19 listopada 2012

[34].

Od niedzieli w Quito. Na lotnisku szok - chcialam wymienic 50 Euro i dostalam dolary. Tlumacze wiec pani w okienku, ze ja lokalna walute potrzebuje, ekwadorska, a pani na to ze to dolar... Niezle...
Basilica del Voto Nacional
Z rana popedzilam na Stare Miasto. Ladnie, duzo ludzi. W ramach aklimatyzacji do wysokosci (Quito lezy powyzej 2.800 m npm) wlazlam na wieze bazyliki. Niezle sie zasapalam, ale widoki obledne. Zalaczam.
W drodze do Plaza Grande zalapalam sie na pokaz tancow ludowych - dzieciaki byly zdecydowanie najlepsze. W drodze powrotnej do hostelu troche pobladzilam, wiec jakis koles widzac taka sierote zagadnal czego szukam i oczywiscie skad jestem. Zdziwilam sie, bo Ekwadorczycy nie sa tacy wylewni i otwarci (taksowkarz z lotniska nie odezwal sie do mnie slowem ..., w Kolumbii nie do pomyslenia). No i co sie okazalo? Ze kolega jest Kolumbijczykiem! Chwilowa znajomosc sie oplacila, bo polecil mi biuro podrozy, gdzie moge zapytac o trekking w parku narodowym Cotopaxi. Zobaczymy.
Dzis sprobowalam tez typowej dla Quito zupy - ziemniaczanej, podawanej z awokado. Niestety do ajiaco sie nie umywa... Czekam wiec na te wrazenia z natury, bo jak na razie nic mnie nie powalilo.
Przepraszam za brak polskich znakow, ale te kafejki internetowe... Chaus!

poniedziałek, 12 listopada 2012

[33].

Dziś będzie o grillu po kolumbijsku. W Polsce czas grillowania dawno zakończony, a my tu możemy się tym cieszyć rok cały :o).
Kozica
Wybraliśmy się do Sopó pod Bogotą. To malutka miejscowość znana z tego, że jest tam ogromna fabryka koncernu Alpina (taki kolumbijski danone...), który produkuje jogurty, sery i inne wyroby mleczne. Takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy JL zaproponował wyprawę z jego przyjaciółmi właśnie tam.  Z autobusu przesiedliśmy się do jeepa 4x4 i po 15 minutach znaleźliśmy się w cudnym parku ekologicznym Pionono, 3150 m npm, widoki obłędne, lampa. Szybko rozbiliśmy namioty i żeby nie tracić tego cudnego dnia popędziliśmy na miradory, czyli punkty widokowe. Opisywać krajobrazów nie będę, wklejam obrazki.
Monsieur JL na miradorze
Po kilku godzinach marszu porządnie zgłodnieliśmy. Ekipa została podzielona na dwie podgrupy: panowie po gałęzie na rozpałkę ogniska i przygotowanie grilla, panie do garów... ;o). A menu było następujące:
1) trzy rodzaje mięs wcześniej zamarynowanych - kurczaczek, wołowinka i tutejsze kiełbaski zwane chorizo - grillowane, podane z zielonym sosem z ziół i majonezu,
2) ugotowane w saganku na ogniu ziemniaki w mundurkach - podane z guacamole (rozgniecione awokado, cebula w drobną kostkę, pomidory i ogórki też w kosteczkę, wszystko doprawione odrobiną soli i sokiem z limona),
3) upieczone na grillu platany (platano maduro) - czyli takie wielkie dojrzałe, żółte banany - gdy ich skórka pod wpływem ognia zrobiła się całkiem czarna i zaczynała pękać, były gotowe - w środku gorące, kremowe, mmmm....
4) napój w proszku Tan plus woda (przypomniały mi się czasy dzieciństwa i oranżadki w proszku).
A wieczorem zrobiliśmy sobie prawdziwe ognicho, przy którym bardzo zapunktowałam (dziękuję ci ZHP!). Gdy okazało się bowiem, że niektóre ziemniaki nie ugotowały się na grillowym ogniu, zaordynowałam, by je umieścić w popiele. Towarzystwo początkowo patrzyło na mnie podejrzliwie, ale w końcu uznało, że może warto mi zaufać. Ufność ta nie była 100-procentowa, bo ziemniaki nazwano projektami i zasypano w różnych miejscach ogniska. Gdy uznałam, że minęło wystarczająco dużo czasu, by ziemniaki się upiekły, odszukiwano poszczególne "projekty". A potem miny moich kolumbijskich przyjaciół po spróbowaniu "ziemniaka a la polaca" - bezcenne! ;o), ze wspomnianym guacamole były naprawdę obłędne.
Nata w krainie deszczowców
Noc była upiornie zimna (kto to wymyślił, żeby spać w namiocie na takiej wysokości bez posiadania sprzętu himalajskiego!), a od rana lało... Przewracaliśmy się w naszych śpiworkach do południa mając nadzieję, że choć trochę przestanie. Nie przestawało. Śniadanie zrobiliśmy w altanie, która była zbudowana na campingu na wypadek właśnie takiej niepogody. A potem towarzystwo uznało, że co tam deszcze, idziemy znowu na miradory. No to poszliśmy. Na szczęście, gdy zaczęliśmy składać namioty przestało padać, a gdy zjechaliśmy do Sopó powitało nas dzikie słońce. A następnego dnia miałam spalony czerwony nos i zakwasy...


niedziela, 11 listopada 2012

[32].

Pobudka o 6 rano. Jedziemy na nowy projekt. Cztery dziewczyny, każda z nas ma jakieś oczekiwania, wyobrażenia i obawy. Siedzimy w aucie, nie gadamy, tylko myślimy. W końcu Elleen pyta, jak to będzie wyglądało. Żeby trochę rozładować atmosferę, rzucam ze śmiechem: "Prositutes, drugs and guns. Let's have fun!". Zostawiamy auto w centrum i czekamy na Brata Javiera ze zgromadzenia "Servidores del Servidor" pod patronatem Ojca Pio. Potem taksówką jedziemy do samego serca Bogoty - to tzw. Bronx (nie przypadkowo ma taką nazwę) - główne centrum handlu narkotykami, bronią i alkoholem. Na jednym z parkingów czeka już w kręgu około 50 osób, młodzi, starsi, niektórzy z rodzinami, przyjaciółmi. Wśród nich bracia i siostry ze zgromadzenia. Jedna z nich prowadzi modlitwę a potem objaśnia, jak będziemy rozdawać kanapki i gorącą czekoladę bezdomnym. Sprawnie dzielimy się na małe grupy - my we cztery z Javierem. Ja odpowiedzialna za duży termos z czekoladą, Susi i Elleen dostały po worku z kanapkami, Moni - plastikowe kubeczki. Ktoś nam radzi, żeby lepiej zdjąć kolczyki, pierścionki, a telefony komórkowe zostawić w samochodach, które zostają na parkingu. Ja w czapce, żeby nie było widać moich blond włosów, choć i tak nie da się ukryć, że nie jestem stąd, bo co chwila ktoś mnie zagaduje i pyta skąd jestem.
Ruszamy. Idziemy niczym demonstranci, tyle że zamiast transparentów mamy termosy z kanapki. Mijamy szpital, park i skręcamy w Calle 9. Tu zaczyna się inny świat... Mężczyźni w różnym wieku śpiący na ulicy, przemykające kobiety, niewiele dzieci. Domy zrobione najprostszym sposobem, z byle czego, byle jak. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu, gdzie już ustawiła się ogromna kolejka bezdomnych. Tłumy ludzi. Bracia i siostry pozdrawiają ich serdecznie, z niektórymi witają się po imieniu. Przystępujemy do dzielenia ich na 16-osobowe grupy. Jestem pod wrażeniem, jak sprawnie to przebiega. Javier najpierw wita się z oczekującymi w kolejce na posiłek mężczyznami, potem instruuje ich i szybko odlicza: 16-tu za Lauritą, 16-tu za Sandrą, 16-tu za Jose (to siostry i bracia ze zgromadzenia). Nasza grupa zgarnia ostatnią 17-stkę z kolejki. Idziemy na sąsiednią ulicę. Mężczyźni siadają pod jednym z domów. Javier wita się z nimi jeszcze raz, przedstawia każdą z nas i my też podchodzimy się przywitać. Moni rozdziela kubki, ja nalewam każdemu gorącej czekolady do połowy kubeczka (zgodnie z instrukcjami). Potem Javier odmawia z nimi krótką modlitwę, zachęca, by zawierzyć Bogu i zaufać, że każdy z nas ma szansę na lepsze życie. Jest dla nich niezwykle serdeczny i otwarty. Niektórzy to odwzajemniają, inni pasywnie czekają, nieobecni wzrokiem, ciałem... Potem przekonujemy się, że czasem bardziej niż chleb potrzebna jest właśnie rozmowa.
Dziewczyny rozdają kanapki, ja znów nalewam czekoladę, tym razem do pełna, i staram się z każdym zamienić choć słowo. Jeden z nich, młody, ładny chłopak, widać, że uzależniony od narkotyków, wydaje się być zupełnie obojętny na wszystko. Zagaduję go, jak ma na imię, czy mieszka tu w okolicy. Grzecznie odpowiada, pewnie nie chcąc robić mi przykrości, ale tak naprawdę, to jest daleko stąd...
Rozdzielam resztkę czekolady, zatrzymuję się na dłużej przy starszym mężczyźnie, żeby z nim pogadać. Inni pytają mnie skąd jestem, co tu robię. Niesamowita atmosfera. Pamiętam moją reakcję na bezdomnych z Polski. Tu zmienia się wszystko. Wyłącza mi się zmysł węchu, z serdecznością poklepuję naszych podopiecznych na pożegnanie. To ludzie tacy sami jak my, zasługujący na szacunek i dobroć. Po prostu mieli mniej szczęścia w życiu.
Wracamy na parking. Dzielimy się wrażeniami. Ktoś rozdaje drożdżówki (w końcu większość z nas przyjechała tu bez śniadania, bo tak rano i to jeszcze w niedzielę). Potem znów wspólna modlitwa i żegnamy się z Javierem i innymi, którzy pytają nas, czy wrócimy. Jasne, że tak.
Na Youtube znalazłam video, które dokładnie pokazuje jak to dziś wyglądało. Nawet kilka osób z tego filmu poznałam dzisiaj.
A dla ciekawych (i znających hiszpański) - bardzo interesujący artykuł o Bronxie.


środa, 7 listopada 2012

[31].

Od jakichś dwóch tygodni wszyscy walczymy z różnymi wirusami, z różnym szczęściem... Mnie dopadło jakieś przeziębienie kilka dni temu. Oto recepta, jak szybko wrócić do formy ;o).
Potrzebujemy:
- jednego amigo colombiano, który zna te wszystkie sztuczki, o których poniżej,
Panela
- kilka bloków paneli (nierafinowany cukier ze swego rodzaju trzciny cukrowej typowej dla Ameryki Łacińskiej - sok z tej trzciny podgrzewa się, a potem formuje w bloki i pozwala zastygnąć)
- dwa cukierki Halls i dwie pomarańcze,
- limony, w dużych ilościach,
- owoce z dużą zawartością witaminy C, jak carambole czy guayaba.
Najpierw amigo rozpuścił jednego Hallsa w niewielkiej ilości wody, a potem dodał sok z całej pomarańczy. Wszystko doprowadził do wrzenia, potem wkroił kilka gwiazdek caramboli i kazał wypić duszkiem.
Guayaba
Potem zjadłam całą guayabę, ze skórką, bo amigo twierdził, że właśnie tam jest najwięcej witaminy C. Guayaba to takie skrzyżowanie gruszki z guanabaną, dość kwaśnawa z pesteczkami, które chrzęszczą między zębami i są bardzo twarde. Nie za bardzo mnie ten owoc przekonał, ale trudno. Jak się chce być szybko zdrowym, to trzeba zacisnąć zęby.
Carambole
Trzecia w kolejce była agua panela con limon, czyli woda z rozpuszczoną panelą (jest bardzo słodka, więc za dużego bloczka się do garnka nie wrzuca) i potem do szklanki z tym płynem wciska się pół limona (czyli naszej limonki). Najlepiej wypić to przed snem - mocno rozgrzewa.
I ostatnia opcja to po prostu wkrajanie gwiazdek caramboli do herbaty, czy agua paneli właśnie - ponoć ten owoc ma niesamowite ilości witaminy C i jest bardzo dobry na wszelkie grypowe historie.
Ja po zaaplikowaniu jednego wieczora tego wszystkiego co powyżej, następnego ranka byłam jak nowa :o).

sobota, 3 listopada 2012

[30].

Z lekkim opóźnieniem o halloweenowych szaleństwach z dzieciakami, bo grypa mnie zmogła.
A było to tak...
W minioną środę, 31 października, wsiadłam rano do autobusu w moim wiedźmowym przebraniu: długa sukmana, pająki we włosach, tylko mój płaszcz powłóczysty miałam schowany w torbie, bo poruszanie się jest trochę trudne, szczególnie jak się człowiek spieszy. Na następnym przystanku wsiadła cat-woman, potem clown i dwie księżniczki, nieletnie. Na ulicach co chwila przemykały się jakieś wampiry, postaci z Alicji w Kranie Czarów, inne wiedźmy, wróżki, umarlaki, etc.
Dylan z Danielle
Z nauczycielami Sandrą i Edwarem
Gdy dotarłam do ośrodka moich niewidomych dzieciaków, zabawa już trwała w najlepsze. Akurat trafiłam na konkurs na najbardziej pomysłowe przebranie, a potem taniec.  Moim faworytem był Dylan przebrany za lwa. Nieźle wczuwał się w swoją rolę i ryczał strasząc inne dzieciaki. Po konkursach ruszyliśmy w trasę po całym ośrodku - każdy ze swoim woreczkiem/ plastikową dynią/ torebką... co kto miał. "Quiero paz, quiero amor, quiero dulces por favor!" (czyli w wolnym tłumaczeniu: chcę pokoju, chcę miłości, chcę słodyczy, bardzo proszę!) rozlegało się w każdym zakątku budynku, a pracownicy przygotowani na ten nalot obdzielali wszystkich w miarę po równo. W kuchni dostaliśmy po pączku, w rektoracie po lizaku, w pralni po garści cuksów itd. Po powrocie do patio każdy liczył swoje zdobycze i naprawdę trzeba było pilnować, żeby co poniektórzy nie zjedli wszystkiego naraz, tym bardziej, że wszyscy byliśmy przed obiadem. Potem nastąpiła runda różnych kawałów i dowcipów. Słabo mi szło zrozumienie, bo po pierwsze zazwyczaj załapuję o co chodzi w dowcipach z dużym opóźnieniem, a po drugie polskie trosssskę sepleniące dziecko zrozumieć trudno, a co dopiero kolumbijskie! O braku wystarczającego słownictwa nie wspomnę.
Sofia, moja gwiazda
A na koniec tej całej imprezy postraszyliśmy się jeszcze wspólnie, a ja dostałam w prezencie piosenkę w wykonaniu Arley'a o takiej jednej grindze, którą tak w 100% nie jestem, jak mi wyjaśniono, ale piosenka ładna i w sam raz dla mnie ;o).
Wieczorem, wracając z lekcji angielskiego (ciągle w sukmanie, ale już bez pająków w włosach, bo gdzieś zwiały w międzyczasie ) byłam świadkiem, jak w Bogocie obchodzi się Halloween na wzór amerykański, a może nawet przerosło to Amerykę. Czekając na autobus stałam przed apteką. Co minutę, dosłownie, wchodziły do niej przebrane za wszystko co możliwe dzieciaki z rodzicami, ciotkami, starszymi braćmi, siostrami etc. z tym samym tekstem co moje dzieciaki powyżej. Biedna pani magister miała już chyba chrypę od odprawiania tych gości, bo o ile na początku mogła mieć nawet jakieś cukierki, to po półgodzinie wyczerpałby się jej nawet kontener... Niezrażone tym dzieciaki ruszały dalej: do piekarni, punktu xero, fryzjera, prywatnego domu, pana parkingowego, wszędzie! To było coś naprawdę niesamowitego. Wcale mnie więc nie zdziwiło, gdy na drugi dzień zapytana przeze mnie moja uczennica Andry (lat 12) ile cuksów zgromadziła, odparła dumnie wydymając usteczka: 379. Ja z moimi 12 (w tym jeden lizak) mogłam się oczywiście schować...