wtorek, 27 maja 2014

[72].

Przychodzi taki moment, że zmiana, którą się planuje od jakiegoś czasu, staje się wreszcie faktem.

Ten blog powstał głównie dla przyjaciół i wszystkich zainteresowanych Kolumbią, kiedy tam wyjechałam prawie dwa lata temu. Miał być zapisem moich wspomnień, ale też zawierać porady, ciekawostki, czasem przestrogi dla podróżników. Bardzo się starałam, by oddać przede wszystkim pozytywną stronę tego kraju - jego cudowną naturę, piękne obyczaje i kulturowe tradycje, kulinaria (ach, te owoce i lody z Crepes & Waffles!) i serdeczność ludzi. Spora część wpisów dotyczyła oczywiście mojej wolontariackiej pracy i kochanych dzieciaków z Instituto Para Ninos Ciegos. Gdy wróciłam do Polski ciągle jeszcze żyłam sprawami Fundacji Emerging Voices i znajdowałam tematy, które wiązały się z Kolumbią. Zaczęły się też pojawiać posty o mojej heroicznej walce z Wydziałem Spraw Cudzoziemców w celu zalegalizowania pobytu JL (dla zainteresowanych dodaję, że walka zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem - zgoda na pobyt jest, ale tylko na czas wizy, więc gdyby tej zgody nie było, to JL i tak może przebywać 6 miesięcy w Polsce na podstawie wizy właśnie; przynajmniej mamy nadzieję, że z przedłużeniem będzie już łatwiej...).

I wracając do zmiany, postanowiłam "przebranżowić" bloga i skierować go na tory fundraisingu i CSR, tematom mi najbliższym, bo wiążącym się z pomocą ludziom, z wolontariatem, z wszystkim tym, co w dużym uproszczeniu nadaje sens mojemu życiu. Nie znaczy to, że Kolumbię porzucę na zawsze (Bogota nadal zostanie w tytule i w sercu), ale nie będzie już ona pierwszoplanowa.

Będę się dzielić wiedzą o ciekawych kampaniach fundraisingowych i CSRowych, podrzucać tematy do inspiracji, oceniać akcje tych największych i całkiem małych. I mam nadzieję, że to się komuś po prostu przyda.

A na pierwszy ogień kampania fundacji United Colors of Benetton - UNHATE Foundation - bardzo kontrowersyjna, nie wiem czy skuteczna, ale mnie zdjęcie Obamy z nieżyjącym już Chavezem zastanowiło, tym bardziej, że będąc w Wenezueli widziałam na własne oczy co dyktatura połączona z komunizmem robi z ludzi i momentami miałam naprawdę deja vu z dzieciństwa, szczególnie jak się wchodziło do sklepu w Caracas, na półkach stał przysłowiowy ocet, a dwie panny za ladą zajęte piłowaniem paznokci nawet nie raczyły zwrócić na klienta uwagi. Smutny czas... i niestety na razie się nie zanosi, że w Wenezueli coś się zmieni, poza Chavezem oczywiście. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w kraju, gdzie rząd tak ostro krytykuje imperializm, kapitalizm i USA, wszyscy marzą by do tego USA prysnąć. A większość miss Venezuela i tak mieszka w Miami, jak mi kiedyś powiedział T (koniecznie zajrzyjcie na jego bloga, jak jesteście zainteresowani Ameryką Łacińską!).
Zatem pocałunek Obamy z Chavezem niby śmiertelny (dosłownie, w przypadku tego drugiego), ale jednak pełen emocji...





środa, 7 maja 2014

[71].

M. była przewodniczką wycieczki po Peru i Boliwii, w której brałam udział kilka lat temu. Nie znałam jeszcze wtedy na tyle hiszpańskiego i nie czułam się na siłach podróżować na własną rękę po Ameryce Południowej, więc skorzystałam z opcji wycieczki trampingowej. To taka forma, że co prawda jeździ się w grupie do 10 osób, ale za to lokalnymi środkami transportu, śpi się albo w hostelach, albo u rodzin i ma się jednak bliższy kontakt z lokalnymi społecznościami i ich kulturą. Tyle tylko, że przewodnik dba o przejazdy, rezerwacje i spina w miarę ustalony program, który jednak czasem podlega modyfikacjom, np. jak na granicy peruwiańsko-boliwijskiej wybucha strajk i nie można jej przekroczyć, to wtedy realizuje się zwiedzanie tych rejonów, które były przewidziane na późniejszy okres, albo wymyśla się na bieżąco plan B. I M. pod tym względem jest absolutnym mistrzem, poza tym naprawdę interesuje się historią Ameryki Łacińskiej, zna mnóstwo tamtejszych legend, świetnie potrafi opowiadać i inspirować do własnych poszukiwań. Dość powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy i mamy kontakt do dziś.
A wczoraj się znów widziałyśmy i opowiadałam M. o tym artykule z DF o Aracatace. M. się bardzo ożywiła, bo rok temu tam pojechała! Jej doświadczenia były inne, niż autora artykułu, ale dość niesamowite, jakby żywcem wzięte z książek Marqueza.
Aracataca (www.peru21.pe)
Zaczęło się od tego, że chcąc dojechać z Cartageny do Aracataki autobusem, kierowca wysadził ją na jakimś pustkowiu wskazując ręką, że to tam... - Gdzie tam?, jak TAM nic nie ma! - zdziwiła się M., ale nie za bardzo, bo od wielu lat podróżuje po Ameryce i naprawdę niewiele rzeczy jest ją już w stanie naprawdę zdziwić. Posłusznie więc wysiadła i udała się we wskazanym kierunku, by po jakimś czasie dojść do uśpionego miasteczka - jedna główna droga, zero turystów, senność i upał. Wylądowała w hotelu prowadzonym przez Holendra i Amerykankę (jest o nich w artykule), których akurat nie było w kraju. Wieczorem dołączył do niej jeszcze jakiś również zafascynowany Marquezem Włoch.
Za dnia M. wybrała się na poszukiwania ducha Marqueza i to co się wydarzyło, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Jakiś starszy pan z punktu ksero zaprosił ją na wycieczkę swoim motorkiem po miejscach, gdzie swe stopy stawiał Wielki Gabo. W ośrodku kultury (chyba) jakaś pani wręczyła jej mapkę odbitą na ksero z atrakcjami związanymi z pisarzem. Było tego 100 (sto!!!) pozycji wzdłuż tej jednej głównej drogi w Aracatace. M. była tym tak zafascynowana, że aż wzbudziła ogólne zainteresowanie innych mieszkańców, którzy witali się z nią jak z angielską królową. I tym to sposobem M., na motorku ze swoim przewodnikiem, zwiedziła dom, w którym urodził się Marquez (rekonstrukcja), przeszła się ścieżką, którą on chodził do szkoły, zobaczyła placyk walki kogutów (przechodząc zresztą przez czyjś prywatny dom, patio, jakiś pokój ze śpiącymi dziećmi, etc.), gdzie bywał Gabo i jeszcze kilka innych tego typu miejsc. Wszystko (poza domem dziadka Marqueza) w dość opłakanym i zapomnianym stanie, ale jej przewodnik opowiadał o tym z takim entuzjazmem, jakby to były zabytki na miarę Machu Picchu. Punkt kulminacyjny nastąpił na końcu - dojechali do jakiegoś domu/baru, gdzie przewodnik wskazał na starutkiego pana mówiąc - A to jest brat Marqueza, możesz uścisnąć mu rękę! Co M. niezwłocznie uczyniła z atencją, choć w głowie tłukły jej się  myśli, że pisarz raczej to miał dwie siostry a nie brata, ale niech tam! Wszystko to miało jakąś taką magię i surrealizm, że M. naprawdę czuła się jak w Macondo.
A ja sobie pomyślałam, że może jest jeszcze jakaś nadzieja dla tego miasteczka...