środa, 23 stycznia 2013

[44].

Ostatnie tygodnie pochlonela mnie przeprowadzka. Musielismy sie wyprowadzic z naszego wygodnego apartamentu w Los Rosales (wlascicielka sprzedaje mieszkanie) i przeniesc do nowego w mniej okazalej dzielnicy, ale dosc milej, w El Polo. Przeprowadzka jak przeprowadzka, niby nic wielkiego, ale majac na uwadze, ze jest nas co miesiac jakies 16 osob i caly apartament byl po to by taka czerede obsluzyc, to robi sie z tego niezla logistyczna przygoda. Do tego jeszcze Colombian Standard Time, czyli wszystko na ostatnia chwile. Gdy wiec moja szefowa zamowila ekipe do zrobienia zmian (dodatkowe sciany, jakies polki, zaslony, etc.)w nowym mieszkaniu na piec dni przed planowana przeprowadzka, to troche zbladlam... Pakowanie tez zaczelismy jakies cztery dni przed. Najmniejszy problem z wolontariuszami, bo oni po prostu musieli spakowac swoje plecaki i juz. Gorzej bylo z kuchnia, salonem i tzw. closetem, gdzie trzymamy zapasy zywnosciowe. Kartony sie pietrzyly, a konca widac nie bylo. Do tego jeszcze ciagla walka z jedna z naszych wolontariuszek, ktora zaoferowala sie pokierowac pakowaniem (pani w srednim wieku, bardzo autorytarna i z mania wyrzucania doslownie wszystkiego, zeby bylo czysto i przejrzyscie - wedlug jej norm rzecz jasna). Tak wiec po kolei znikaly takie rzeczy jak telefon, bo stary i na pewno nie dziala. Dzialal... zestaw do fondue, bo przeciez nikt tego nie bedzie tu robil, lampa w stylu lat 60., bo to smiec (wyremontowalam ja i jest cudna, mam ja teraz w swoim pokoju), itp. itd. Wszystko wiec, co pakowala albo wyrzucala Priscilla trzeba bylo zatrzymac do kolejnej kontroli. Potem porozkrecac wszystkie lozka pietrowe i nie pomylic desek, ktore do ktorego, no i finalnie pokierowac panami, ktorzy to wynosili i pakowali do ciezarowki, bo gotowi byli zapakowac tez obrazy wiszace na klatce schodowej i swieczniki, ktore sa tam dla ozdoby... Na szczescie wszystko poszlo nad wyraz sprawnie. I nawet zmiany w nowym byly w miare zrobione albo w trakcie.
No i zamieszkalismy. I zaczely sie pierwsze niespodzianki, jak to w nowym miejscu zwykle bywa. Czyli nie bylo cieplej wody. Telefon, serwisant, przeszkolenie mnie jak uruchamiac piecyk. Uff, dziala. Potem sie okazalo, ze kuchenka gazowa nie dziala, to znaczy dziala tak, ze pali sie pol palnika albo wcale. Znowu telefon, serwisant. Dziala. Potem ktoregos dnia nagle i niespodziewanie w porze obiadowej wylecialy w powietrze drzwiczki od piekarnika. Nikt nie wie jak i po co, bo piekarnik w tym czasie uzywany nie byl. Najlepsze jednak bylo w miniona sobote. Jemy my sobie sniadanie w spokoju z moimi wolontariuszami, a tu nagle woda w salonie, woda w przedpokoju, woda wszedzie... Szybka diagnoza - zapchana toaleta, ktora wlasnie postanowila sie wylac... Reczniki w ruch, portier i pani sprzatajaca zaalarmowani, moich trzech wolontariuszy i ja do boju. Poltorej godziny walki i wszystko wygladalo jak dawniej, tylko my mokrzy od potu i cialge nie mogacy uwierzyc, jak to sie stalo...
Niespodzianek ciag dalszy byl w tym tygodniu, oszczedze szczegolow, natomiast chyba zaczne wierzyc w duchy ;o). I do tego wszystkiego nie mamy jeszcze ciagle internetu i okazuje sie, ze jest tyyyle czasu na rozmowy i czytanie ksiazek, jak nigdy. I wcale to nie jest takie zle.

niedziela, 6 stycznia 2013

[43].

Chichera, czyli pani wytwarzająca chichę, ze swoją chichą
Z kolegą R. wybraliśmy się dzisiaj na "Festival de la Chicha". Chicha to napój robiony z kukurydzy. Jej historia jest niesamowita. Zaczęto ją wytwarzać wieki temu i na przykład Inkom służyła jako napój ceremonialny i ofiarny. Robią ją tylko kobiety, mężczyzn się nie dopuszcza. Zanim kobiety rozpoczną proces wytwarzania, jadą w miejsce uznawane za święte i tam składają w ofierze ziarna kukurydzy - by się mnożyły i by chicha było dobra i miała swoją moc. Jeśli kobieta jest zła, to jej chicha będzie też zła - czyli po prostu niedobra w smaku.
Ziarna kukurydzy zalewa się wodą i poddaje fermentacji około miesiąca. Potem przez sito się powstały napój przelewa, by był klarowny. W zależności od kukurydzy i całego procesu, chicha może mieć kolor jasno- lub ciemnożółty, czasem nawet brązowy.
W Kolumbii chicha zatraciła ten indiański charakter, ale jest dobrem narodowym produkowanym w domu i chętnie pitym. To trochę tak jak nasz bimber.
fot. z http://mikesbogotablog.blogspot.com
Festiwal odbywał się w jednej z najstarszych, ale też najbiedniejszych dzielnic Bogoty - La Perseverancia. Dzielnica ta słynie właśnie z wytwarzania chichy i mieszkają tam bardzo już wiekowe chichery, czyli panie, które ją robią. W rzeczywistości wyglądało to tak, że na stoiskach, albo wprost z samochodów starsi panowie i panie sprzedawali świeżutką chichę nalewając ją z ogromnych plastikowych beczek do plastikowych butelek po byle czym. Sanepid by się załamał... ;o)
R. uprzejmie się upewnił, że jestem w Kolumbii wystarczająco długo, jadłam różne rzeczy, więc napój ten nie powinien mi zaszkodzić. Po takim wstępie zdecydowałam, że spróbuję tylko łyka. Spróbowałam, było to dość okropne w smaku - kwaśne i alkoholowe jednocześnie. Z ulgą wróciłam do mojej butelki z normalnym piwem. Usiedliśmy jeszcze na chwilę na boisku, gdzie ustawiono scenę i odbywały się na niej pokazy tradycyjnych, kolumbijskich tańców, takich jak carranga, czy las gaitas, ale też rap i hip-hop. Miło było zobaczyć tą inną "twarz" Perseverancii, radosną, muzyczną, pełną śmiechu dzieciaków, bo na co dzień pracujemy tam w jadłodajni dla bezdomnych i mamy zupełnie inny obraz tego miejsca. A tu taka fajna inicjatywa, tylko chicha jakoś nie przypadła mi do gustu ;o).

środa, 2 stycznia 2013

[42].

Ja jeszcze o Sylwestrze w Kolumbii słów kilka chciałam, bo to było niezwykle ciekawe doświadczenie.
Otóż, Nowy Rok wolno tu przywitać dopiero po spełnieniu kilku warunków. Bardzo staraliśmy się z moimi wolontariuszami dopasować do tych rytuałów, ale nie wszystko się udało. Mam jednak nadzieję, że te najważniejsze spełniliśmy i jakoś to w tym nowym 2013 będzie... A zatem:
- koniecznie trzeba mieć na sobie żółtą bieliznę, bo to zapewnia powodzenie w życiu...., no w życiu po prostu - ja poprzestałam na czymś w kolorze ecru, może ujdzie
- ziarna soczewicy wrzuca się do portfela i upycha po kieszeniach, żeby mieć pieniądze cały rok oczywiście - ja swoje ziarenka wrzuciłam do kieszeni, ale potem w łazience wszystko mi się wysypało na podłogę, więc nie wiem, jak to będzie z tą kasą w tym roku ;o)
- o północy zjada się 12 winogron, wypowiadając sobie w myślach przy każdym gronie marzenie - pierwsze były łatwe, ale im bliżej końca, tym bardziej się zastanawialiśmy, żeby niczego nie zmarnować - winogrona były dość kwaśne, więc zeszło nam trochę, żeby je z tymi marzeniami skonsumować
- potem z walizkami lub plecakami lataliśmy dookoła bloku - to ma gwarantować, że będziemy dużo podróżować w nowym roku; dość było to wariackie, ale mieliśmy kupę frajdy z tego.
To czego nie udało nam się już zrobić i czego znaczenia też do końca nie znam:
- ugotować ziemniaki i postawić w garnku pod łóżkiem (???),
- mieć pod ręką miotłę gotową do zamiatania,
- przygotować wodę do wylania za drzwi (ale po co i na kogo???),
- mieć listę rzeczy do spalenia (ja tu i tak mam niewiele rzeczy, więc jakbym musiała coś jeszcze spalić, to byłoby średnio fajnie chyba).
No i po tych wszystkich rytuałach pojechaliśmy potańczyć to klubu, który był chyba jedynym otwartym klubem w Bogocie, bo byli tam wszyscy. A jako, że tak się złożyło, że byłam tam razem z moją koleżanką z Polski i do tego z branży eventowej (czyli organizowania imprez), to zabawę zaczęłyśmy od przestawienia sofy w kąt, bo ewidentnie przeszkadzała i dzieliła miejsce do tańczenia, oraz od zrolowania dywanu, bo obroty na nim były mało efektowne. Po tych porządkach od razu na parkiecie zrobiło się więcej ludzi :o).
I tak do piątej nad ranem... Szczęśliwego Nowego Roku!