wtorek, 24 maja 2016

[121.] Wulkan Bromo i mafia

Po ponad dwóch tygodniach pobytu w Indonezji, uznałysmy z Bogna, że na trekking na wulkan Bromo organizujemy się na własną rękę. Nie chodziło o to, żeby nie dać zarobić agencjom turystycznym, ale żeby nie być wożonym z innymi turystami klimatyzowanym autem, tylko dostać się tam transportem publicznym. Było to niezłe wyzwanie. Z lotniska w Surabaya wzięlyśmy  co prawda taxi na dworzec autobusowy, ale dalej już z zamiarem bez ułatwień. Jak tylko wysiadlysmy, od razu pobiegło do nas dwóch gości z pytaniem dokąd jedziemy. Ruszający właśnie autobus do Probolinggo został zatrzymany, a my władowane z impetem do środka.  Znalazły się jakieś miejsca siedzące - ja obok potężnego wojskowego, który drzemal zwalając się na mnie i spychajac z tego małego kawałka fotela, który miałam do dyspozycji. Bogna gdzieś z przodu - blond głowa na tle czarnych głów mężczyzn i głów zakutanych w chusty kobiet. Trzy godziny, co chwila przystanki, obwozni handlarze i grajkowie, całkiem jak w busikach w Bogocie. Pełny folklor.
Do Probolinggo dotarłysmy późnym popołudniem no i tam kaszana. Jedyny transport do wioski pod wulkanem zdezelowanym busem. Kierowca czeka, aż uzbiera się 15 osób. Jest nas na razie 7, z czego dwie pary turystów czekają już ponad dwie godziny. Już miałam wizję nocowania tam, ale jakimś cudem naganiacz znalazł kolejnych turystów i jak się zaczęło sciemniac, ruszyliśmy. Kierowca zdarł z nas za ponad godzinę jazdy dwa razy tyle, co za bilet na tą trzygodzinna trasę. I jeszcze był wściekły,  że kazalismy mu ruszać przy 14 osobach, bo z bagażami ledwo się miescilismy. Jedna z dziewczyn skomentowała, że to jakaś mafia.
Wynajęty pokój przemilcze, najdroższy i najgorszy do tej pory nocleg, ale to kolejna mafia - wiedzą,  że z alternatywą noclegową słabo, turystów każdego dnia setki, więc robią co chcą. I to samo było następnego dnia, jak chciałysmy się wydostać z wioski z powrotem do Probolinggo - żądali za transport strasznych pieniedzy  prywatnym autem, a żaden jeep, mimo że jechał pusty w tamtą stronę nie chciał nas wziąć.  W końcu ublagalysmy jakiegoś chłopaka, który właśnie mył Jeepa po porannej pracy - po negocjacjach zabrał nas swoim prywatnym samochodem.
A wcześniej był już tylko wulkan Bromo, który zapiera dech w piersiach i jest niepodobny do niczego, co wcześniej widziałam w życiu. Trudno to opisać słowami, więc opisuję zdjęciami. To mój nowy numer jeden, po wielu latach panowania Salara de Uyuni w Boliwii. Chyba przyszedł czas na Azję.

poniedziałek, 23 maja 2016

[120.] Jakarta - metropolia bez chodników

Trudno stwierdzić,  ile mieszkańców ma stolica Indonezji, bo ró
żne źródła różnie podają, na pewno jednak ponad 10 milionów. I teraz wyobraźcie sobie, że w takim mieście prawie nie ma chodników! Po prostu się ich nie buduje, wychodząc chyba z założenia,  że to strata miejsca, bo wszyscy poruszają się albo samochodami, albo  skuterami, taksówkami, ojekami  (taka jakby riksza z motorkiem) i autobusami. Zatem, żeby dostać się do przystanku autobusowego musiałam z hotelu wziąć taksówkę, nie żartuję niestety...
Autobusy całkiem komfortowe, z klimatyzacją, przednimi drzwiami wchodzą kobiety, tylnymi mężczyźni. Java to wyspa prawie w 100% muzułmańska,  więc jakieś uzasadnienie to ma. Pewnie tak samo jak znak na szybie autobusu zakazujacy molestowania kobiet - na załączonym obrazku.
Efekt braku chodników był na przykład taki, że nie dotarłam do największego meczetu w południowo-wschodniej Azji, bo jak już namierzylam jego kopuły, to okazało się,  że muszę przedrzeć się przez dwie 5-pasmowe jezdnie (!!!) pędzących samochodów  (nie ma chodników, nie ma przejść dla pieszych), co nadal nie gwarantowalo,  że znajdę tam jakiś fragment sensownego pobocza. Poddałam się więc i  z nadzieją pojechałam do najstarszej dzielnicy Dzakarty - Kota, wybudowanej jeszcze za czasów kolonii holenderskiej. Niestety, okazało się,  że ta część jest w kompletnej ruinie, jak sporo dzielnic i budynków w tym mieście.  Przykro było patrzeć.  Jedynie legendarna Cafe Batavia trzyma poziom - niesamowite kolonialne wnętrza budynku  z końca XIX wieku. Tylko lemoniade mieli okropna.
Dzakarta jest więc przedziwna - pełna najnowocześniejszych drapaczy chmur  (dziesiątki w budowie), najdroższych hoteli i setek centrów handlowych, które są ponoć ulubioną formą rozrywki dzakardczykow. Teraz rozumiem, dlaczego w rankingu Tripadvisora 'The top 10 things to do in Jakarta' na pierwszym miejscu jest Grand Indonesia Mall (https://www.tripadvisor.co.uk/Attractions-g294229-Activities-Jakarta_Java.html). A to wszystko sąsiaduje ze slumsami,  smierdzacymi kanałami  (wybudowali je jeszcze Holendrzy, ale jak w 1949 r. opuścili wyspę, nowa wolna stolica nie miała pomysłu, jak je wykorzystać) i kompletnie rozkopanymi głównymi ulicami. Legenda głosi,  że ma tu powstać metro...
Tak więc miasto nie zachwyca, a raczej zniechęca - chodząc dzisiaj kilka godzin po tej najstarszej części, gdzie chodniki zostawili jeszcze Holendrzy, widziałam czterech turystów  (czytaj: białasów). To niestety o czymś świadczy. Tylko targ staroci mają tu świetny - kupilyśmy z Bogna piękne rzeczy wczoraj za grosze.

czwartek, 19 maja 2016

[119.] Lombok

Po magicznym i pachnącym kadzidełkami Bali, wyspa Lombok wydała nam się na pierwszy rzut oka dość pospolita, na pewno uboższa i bardzo muzułmańska. Panie na targu dzisiaj zdjęły Bognie chustke z głowy i zawiązaly po swojemu, szczelnie zakrywajac włosy, uszy i czoło.  Zadowolone z efektu, pokazały nam na migi,  że tak będzie się bardziej podobało Allahowi. Mnie zostawiły w spokoju - uznały chyba, że za dużo włosów i brak chustki.
A na targu znalazłysmy się dlatego, że postanowilysmy dostać się z archipelagu Gili na północy wyspy do jej centrum (w pobliżu lotniska) transportem publicznym. Trochę nam to zajęło,  ale za to ile przygód po drodze! Najpierw łódką  na Lombok, oprócz nas i trzech innych obcokrajowców,  sami lokalesi,  z kurami, baniakami na benzynę i wodę,  koszami na warzywa i owoce itd. W porcie Bangsal jakims cudem udało nam się znaleźć busika do kolejnej miejscowości Mataram,  bliżej naszego celu. Kierowca patykiem na piachu narysowal nam gdzie jesteśmy i dokąd nas dowiezie. Potem zaczęły się negocjacje ceny biletu (zawsze, mimo super zdolności negocjacyjnych Bogny, płacimy jakąś dziesięciokrotnosc tego, co Indonezyjczycy...) i wreszcie ruszyliśmy rozklekotanym busikiem, gdzie drzwi od strony pasażerów przez całą drogę były otwarte. Nie wywialo nas na szczęście.
Kierowca wyrzucił nas na rzekomym dworcu, który wyglądał jak targowisko z parkujacymi gdzie popadnie innymi zdezelowanymi busikami i skuterami. Przeszlysmy się po targu wzbudzając sensację - my w sprzedających, a oni w nas tym co mieli na swoich straganach. Suszone ryby w kolorze turkusowym! A jak tam pachnialo!  Kupilyśmy banany i takie pałeczki z liścia bananowca na przekąskę - w środku był ryż kleisty o smaku kolumbijskich tamales!
Stamtąd po perypetiach z kierowcami i naganiaczami udało nam się wreszcie wydostać kolejnym busem do Praya, naszej docelowej miejscowości.  Po drodze dosiadaly się kolejne muzułmanki z tobolkami,  aż w końcu w busie był kierowca i siedem babek, w tym dwie bez chust na głowach...
Oczywiście wyobrażałam sobie jakieś centrum miasta, gdzie szybko znajdziemy nasz hotel. Tymczasem znów wyladowalysmy na jakichś obrzeżach przy targowisku. Kolejne próby dogadania się gdzie jest nasz hotel, negocjacje ceny za podwozke i już pedzilysmy z Bogna na motocyklach z naszymi kolejnymi szoferami (plecaki pomiędzy nimi a kierownicą skutera!).  Hotel okazał się w środku niczego, choć o standardzie całkiem całkiem.  Chyba jestem tu atrakcją,  bo właśnie siedzę sobie przy recepcji (tylko tu łapie wifi) i mimo wolnych innych foteli i sof przysiadlo się trzech lokalnych panów  (może w biznesach?), choć się nie naprzykrzaja: jeden pali i gada przez komórkę,  drugi w coś gra na swojej komórce,  a trzeci pali sobie. Palenie papierosów jest tu koszmarem, nie ma żadnych zakazów,  mężczyźni i chłopcy palą prawie wszyscy, a na Gili Meno, archipelagu,  gdzie się dwa dni wygrzewalysmy,  paliły nawet muzułmanki! Zero świadomości, tylko nałóg i szpan.
A jutro lecimy na Jave!

piątek, 13 maja 2016

[118.] Good bye, teacher!

Straszne były korki dzisiaj po drodze, więc spóźnilismy się do szkoły prawie pół godziny. Na szczęście dzieciaki czekały.  Co więcej,  w mojej klasie nagle się objawiło prawie 20 uczniów, co miało dla mnie znaczenie, bo byłam dziś sama. Dina postanowiła wyjechać wcześniej, więc cała lekcja była na mojej głowie.  Nie wiem czemu zawdzięczalam tak wysoką frekwencję dzisiaj, ale mam nadzieję, że dzieciaki opowiedziały swoim innym kolegom, że u nas jest fajnie i co poniektórzy wpadli się przekonać  (wiem od naszych koordynatorów,  że czasem tak się dzieje). Mam nadzieję,  że nie zawiodłam ich oczekiwań, bo ja bawiłam się dziś z nimi świetnie.  Najpierw graliśmy w grę 'Taste the nature' - przywiozłam ze sobą całą torbę różnych owoców i warzyw. Dzieciaki zgłaszaly się na ochotnika, zawiazywalismy im oczy i podsuwalismy pod nos owoc. Kto zgadł dostawał brawa, a w nagrodę dla wszystkich potem te owoce zjedliśmy. Największą popularnością cieszył się dragon fruit - dzieciaki się dosłownie rzuciły na pokrojone kawałki.  Jeden z chłopaków wyglądał potem jak wampirek, bo miał całą buzię w tym mocno różowym miąższu.
A potem uczylismy się robić rożki z origami, które miały być alternatywą dla plastikowych siatek. Dzieci mogły je dowolnie pomalować i tak przygotowane wykorzystaliśmy w kolejnej grze 'Nature hunt'. Każdy uczeń miał znaleźć do swojego rozka coś, co było albo delikatne, albo piękne,  albo otwarte, albo zamknięte,  albo suche. Wyszliśmy na podwórko i zaczęło się polowanie. Niektóre dzieciaki były naprawdę kreatywne! W klasie pokazywalismy sobie znaleziska i nazwaliśmy je po angielsku. Na koniec puściłam im jeszcze filmik z YouTube o tym jak dbać o środowisko,  były takie szczęśliwe jak rozpoznały znak Recycle-Reuse-Reduce, którego nauczyły się w tym tygodniu. A jaka ja byłam z tego dumna!
Zupełnie mnie zaskoczyły na pożegnanie, bo nie spodziewałam się żadnych prezentów,  a już na pewno nie kwiatków ze słomek! Lekcję z ponownego wykorzystania rzeczy odrobiły na piątkę :). Dostałam jeszcze kwiatki, laurke, a od kilku dziewczynek bransoletki, które same zrobiły.  Byłam poruszona. Szkoda, że tak krótko, ale cieszę się,  że i tak choć przez ten tydzień miałam zaszczyt te dzieciaki poznać i spędzić z nimi trochę czasu.
Umówiłam się też z kierownictwem fundacji Green Lion, że przygotuję im nowy skrypt 'Environmental education guide book' dla kolejnych wolontariuszy, którzy wybiorą ten program. Dotychczasowe materiały to copy-paste z jakichś super nudnych stron www o zanieczyszczeniu powietrza, o energii i wodzie, pisane mega nieprzejrzystym językiem,  a do tego kompletnie bezużyteczne w kontekście ochrony środowiska na Bali. Mam już pomysł,  co taki buklet powinien zawierać, odpowiedziałam o nim na podsumowującym projekt spotkaniu i zostało to przyjęte z wdzięcznością,  co bardzo mnie cieszy. Mam tylko nadzieję,  że oni naprawdę to zmienią.
Cudne doświadczenie to było.  Już obmyslam co za rok, na pewno znów Azja. Kto ze mną?          

czwartek, 12 maja 2016

[117.] Let it flow...

Pół nocy spędziłam nad narysowaniem gry planszowej dla dzieciaków, obejmującej całe słownictwo i wszystkie tematy z ochrony środowiska,  jakie do tej pory przerobilismy. Przypomniałam sobie, jak uwielbialy w taką grę grać niewidome dzieciaki w Bogocie, aż piszczaly z radości,  kiedy ktoś musiał opuścić kolejkę,  albo wykonać jakieś zadanie, jak jego pionek znalazł się określonym polu. A że dzieci na całym świecie są takie same pod względem zabawy, także tutaj ekscytacja sięgnęła zenitu. Do tego stopnia, że dzieciaki nie chciały iść na przerwę! Za pionki służyły nam kolorowe stemple, które
znalazłam w domku ryżowym, kostki do gry też wiedziałam gdzie są,  bo zaraz drugiego dnia, żeby nie siedzieć bezczynnie, zgłosiłam się na ochotnika do posprzątania sali, w której są wszystkie książki, przybory do szkoły i zabawki, czy inne akcesoria do grania. Straszny tam panował bałagan, i mimo, że koordynatorzy przesiaduja tam godzinami i paplaja,  nikomu nie przyszło do głowy,  żeby tam zrobić porządek. Dopóki nie przeleciała jedna nadgorliwa Polka...
Jak już dzieciakom znudziła się gra, to w ramach powtórki materiału zrobiliśmy jeszcze na tablicy collage z post-itow, jak na załączonym obrazku. No i niezmiennie popularnością cieszy się piosenka 'If you're happy and you know it', która dziś sprytnie z Dina przerobilysmy na 'If you're happy and recycle ' :).
Jutro ostatni dzień,  smutno się będzie z dzieciakami rozstać.
Green Lion Foundation, partner IVHQ (organizacji, z której byłam na wolontariacie w Kolumbii i jestem tutaj), zorganizowała nam dzisiaj pożegnalna kolację z dobrym jedzeniem. Usiadlysmy razem z Alex z Londynu, i chyba z racji naszego podobnego wieku miałysmy te same obserwacje z tego programu. Trochę zmarnowanie czasu w pierwszym tygodniu, bo obok poznawania kultury, co było zresztą super, spokojnie mogliśmy już pracować. Mieliśmy naprawdę sporo wolnych godzin, które można było lepiej spożytkować, niż leżeć na basenie, czy włoczyć się po knajpach (tymi porządkami próbowałam jakoś uspokoić swoje sumienie, że się obijam).  No i miażdżaca liczba młodych ludzi, dla których wolontariat był ostatnią rzeczą,  po którą przelecieli pół świata. Nie wiem, czy to znak młodości  (ja chyba w ich wieku byłam jednak inna, bardziej odpowiedzialna i respektujaca zasady) czy znak czasów.
Tak czy inaczej mam to gdzieś. Byłam dziś rano na zajęciach yogi w najpiękniejszym miejscu na świecie i mam nadzieję,  że energia tam zaczerpnięta i równowaga, będą mi jeszcze długo towarzyszyć,  a na pewno będę potrafiła do tych wrażen wrócić. A to jeszcze zdjęcie z okna sali do ćwiczeń, gdzie paliły się kokosowe kadzidełka i świeczki przed figurkami tutejszych bogów, Siwy, Wishnu, Brahmy... No raj po prostu.

środa, 11 maja 2016

[116.] Must be the music!


Przygotowując się do lekcji dzisiaj natrafiłam na genialny pomysł przeszukujac strony www o ochronie środowiska dla dzieci - robienie instrumentów muzycznych z zużytych opakowań. Dzieciaki uwielbiają robić hałas,  więc uznałam, że spróbujemy. Największym wyzwaniem było kupienie czegoś grzechoczacego w okolicznych sklepach, bo nie ma tu po prostu torebek z kaszą czy fasola, a ryż sprzedaje się w 30 kg workach... Kupiłam więc coś co przypominało jakieś orzeszki czy nasiona, które potem okazały się przekąskami i tylko ich cześć została wykorzystana do napełnienia butelek i puszek. Drugą część po prostu została przez dzieciaki zjedzenia w trakcie. Torebkę ryżu wyzebralam w naszej kantynie. Ze znalezieniem pustych kartonów,  butelek szklanych i plastikowych, czy puszek nie było żadnego problemu, leżą niestety wszędzie.  Nie przewidzialam tylko, że razem z nimi do mojej torby zabiorą się też mrówki... 
Najpierw więc umylismy pod bieżącą wodą moje znaleziska. Potem każde dziecko mogło sobie wybrać opakowanie i je dowolnie napełnić. Tak przygotowane zaklejalismy taśmą. No i zaczął się szał!  Nie wiem jak w tym czasie, kiedy my odpalilismy naszą orkiestrę deta, dziewczyny w sąsiednich klasach mogły prowadzić lekcje. No trudno. Jak koncert wyglądał,  można obejrzeć na filmiku.
A potem graliśmy w memory ze zwierzakami i to było niesamowite, jak dzieciaki się w to wciągnęły, jak już pojęły o co chodzi. Niektórzy mieli wypieki na twarzy! Ja przy tym chyba też, pilnując porządku ;).
Jeszcze chciałam napisać,  jak dzieci się z nami żegnaja po zakończonych lekcjach, bo nigdy czegoś takiego nie przeżyłam: każde dziecko podchodzi i najpierw robimy 'high five', potem żółwika, a potem delikatnie bierze moją prawą dłoń i przykłada ją z szacunkiem do swojego czoła,  a te bardziej bezpośrednie,  przytulaja się jeszcze do mnie obejmując w pasie. No rozplywam się przy tym całkowicie. 
Acha, co jeszcze ciekawe, zaraz za szkolnym podwórkiem jest świątynia.  Dzisiaj już od godzin południowych przybywali do niej wierni z ofiarami, wszędzie rozbrzmiewaly dzwonki i dochodziły odgłosy błogosławieństw. Bardzo mnie to zadziwia, że podczas gdy jedni z okolicznych wiosek świętują,  drudzy z tych samych wiosek są w szkole, pracują. Jak oni się w tym wszystkim rozeznają? Pojęcia nie mam. 

wtorek, 10 maja 2016

[115.] Ibu, w języku Bahasa znaczy mama

Dzisiaj na lekcję wpadły mamy kilku dziewczynek. Uważnie obejrzały,  co było napisane na tablicy, zajrzaly do moich notatek na biurku i zlustr
owaly mnie i Dine od góry do dołu,  uprzejmie, ale dość serio. Z uwagi na ich religię i tradycję musimy przychodzić do szkoły ubrane w spodnie, albo spódnice zakrywajace kolana, czasem przydaje się sarong. Ramiona też muszą być zakryte, albo bluzka z rękawami,  albo przynajmniej szalem. Bardzo tego przestrzegamy.
Najpierw uczylismy się piosenki "Mother Earth, Mother Earth", dziewczynkom się spodobało bardzo, podczas gdy chłopaki trochę wariowali,  więc musiałam ich rozsadzic. Śmiesznie znów się poczuć belfrem.
Potem na nowo oznakowalismy wszystkie kosze na śmieci przed szkołą, przykleilismy na nich kartki z napisami: plastic,  paper, organic i uzbrojeni w jednorazowe rękawiczki posegregowalismy i zebraliśmy śmiecie wokół.  Niesamowite, z jakim zapałem się do tego dzieciaki zabraly. Potem wspólnie przygotowaliśmy plakat, który pokazywał,  jak segregowac odpady, żeby inne dzieciaki też wiedziały jak to robić, a nie wrzucaly torebek po chipsach na przykład gdzie popadnie.
A na koniec porozmawiajmy sobie jeszcze o zasadzie trzech R: Recycle, Reuse,  Reduce i szukaliśmy na nie przykładów. Bariera językowa jest dość spora, ale od czego mamy technologię: już przedwczoraj zainstalowałam sobie w telefonie słownik angielsko-Bahasa i całkiem nieźle już sobie radzę z prostymi tłumaczeniami podczas lekcji. Sprytnie co?
Już rozmyślam, co będziemy robić jutro.
Kierowca podrzucił nas dzisiaj po lekcjach pod sam dom (takie tu mamy luksusy), co spowodowało,  że już nie chciało nam się dralowac na kolację do kantyny. Postanowilysmy z Fay sprawdzić jedną knajpke,  która mijalysmy po drodze z Ubud - Lala-Lili, bajkowo położona wśród pól ryżowych,  w środku niskie stoły, materace, poduchy i pufy, wszędzie intensywny zapach kadzidełka i relaksująca muzyczka, do tego odgłosy ptaków, owadów  (w tym komarów, a jakże...) i jakichś płazów  (obstawialysmy balijskie żaby). Zamówiłam Nasi Goreng,  czyli smażony ryż z warzywami i tofu, podany na liściu bananowca,  a do tego woda kokosowa w wielkiej łupinie orzecha, pycha.
I tak siedząc i rozkoszujac się chwilą,  zastanawiałam się jak mój biznes przenieść na Bali. Na razie jeszcze nic nie wymyśliłam, ale jak to mówi jedna z moich koleżanek-wolontariuszek jeszcze z Kolumbii: there is a will, there is a way ;).

poniedziałek, 9 maja 2016

[114.] Szkoła w Petak

Zaraz po śniadaniu poszliśmy do ryżowego domku, jak go nazywam (bo jest przy ryżowych polach), żeby przygotować dla dzieciaków lekcje. Mamy tam całe zaplecze, różne przybory szkolne, książki,  są laptopy, drukarki i kserokopiarka. Pełen luksus. Zajecia prowadzimy w dwójkach, ja razem z Dina z Libanu, która od lat mieszka w Kanadzie. Ja jestem obowiązkowa,  a Dina kreatywna, więc okazało się,  że świetnie się uzupełniamy. Dina od razu chętnie się dopasowala do mojego programu, czyli 'environmental education' (tylko ja spośród ok. 60 wolontariuszy go wybrałam,  chyba byłam za ambitna...).
Do szkoły musimy dojechać ok. pół godziny z naszej wioski. Dzieciaki już na nas czekały na podwórku przed szkołą,  entuzjastycznie nas witając.  Od razu udzielił się nam ten pełen euforii nastrój.  Trafiła nam się czwarta klasa, jedenaście dziewczynek i jeden chłopak. Rano dostałam informację od naszych koordynatorów,  że dzieciaki uczą się angielskiego dopiero od miesiąca,  nie oczekiwalyśmy więc z Dina zbyt wiele. Tymczasem dzieci nas pozytywnie zaskoczyły, bo sporo już wiedziały. Zrezygnowałysmy więc z powtórki poprzednio przerobionego materiału i od razu zaczęliśmy od słówek związanych z ochroną środowiska. Wyciagnelysmy też dzieciaki z klasy na wizję lokalna, okazało się,  że śmietniki są uszkodzone, śmieci walają się na podłodze i na podwórku. Będzie więc jutro sporo do zrobienia. Dzisiaj omówilysmy z nimi segregacje śmieci,  zobaczymy jutro ile z tego zapamiętały. W przerwie bawiliśmy się w tutejsza wersję "chodzi lisek koło drogi", a po przerwie mieliśmy zabawy na powtórkę słownictwa ze zwierzętami.  Na koniec uczylismy się piosenki "If you're happy and you know it", co oczywiście wzbudziło sporo radości,  szczególnie przy okrzyku 'hurray'.
Nawet nie wiem kiedy ten czas minął i już się nie mogę doczekać jutrzejszego dnia. Wyposażeni w jednorazowe rękawiczki i maseczki oraz worki na śmieci spróbujemy coś zmienić wokol szkoly, a może też w przyszłości tam, gdzie nasi uczniowie mieszkają. Wyspa Bali tonie w śmieciach niestety. Nie ma zrozumienia, ani potrzeby dbania o to co wokół.  Największym problemem są plastikowe reklamówki,  dawane wszędzie,  tak jak to kiedyś było u nas, zanim nie wprowadzono płatnych foliowych siatek,  a my nie nauczyliśmy się nosić ze sobą materiałowych toreb na zakupy. Może kiedyś to się zmieni i tutaj, bo jak na razie ten raj zamienia się miejscami w slumsy, niestety. To ostatni moment żeby to powstrzymać.  

niedziela, 8 maja 2016

[113.] Ubud

Od tygodnia we wsi nie mówiło się o niczym innym, tylko o wielkiej uroczystości kremacji jednego z członków balijskiej rodziny królewskiej.  Przyznaję,  że nie wiedziałam o jej istnieniu... Spekulacje dotyczyły liczby gości, liczby gapiów  (ja!) i ilości pieniędzy,  jaką rodzina wyda na ten cel. Już jak byliśmy w Ubud tydzień temu w jednej z ulic trwały prace nad ogromnym bykiem na platformie i ogromną wieżą,  również na platformie, które jak się dziś okazało miały zostać spalone razem z ciałem zmarłego członka rodziny. Nie udało mi się ustalić powinowactwa, żaden taksówkarz, czy inna osoba, która nam o tym wspominała,  nie zajaknela się kto to był,  no trudno. Także godzina rozpoczęcia uroczystości była inna, w zależności od źródła - czas dla Balijczykow to bardziej pora dnia, typu rano, po południu,  niż konkretna godzina. Uznałam,  że koło 10 będzie w sam raz i faktycznie, trwały już zaawansowane przygotowania. Obok wspomnianego byka i wieży,  pojawiła się jeszcze jedna wieża,  w kształcie schodów,  na czubku której spoczął później sarkofag z ciałem zmarłego. Ale po kolei.
Dwóch pięknie odzianych starców,  w białe szaty i złote ozdoby, miało coś w rodzaju straganow ustawionych naprzeciw platformy z bykiem, a na nich już pietrzyly się ofiary i cały czas przybywały kolejne osoby z ofiarami po błogosławieństwo.  W zadaszonym budynku obok przygrywala na specjalnych balijskich dzwonkach męska  (dość przystojna  skryta za słonecznymi okularami) orkiestra. Muzyka była nieziemska,  taka rytmiczna i energetyczna!
Potem z bramy pałacu  (myślałam,  że to kolejna świątynia za murami) wychodziły kobiety z darami albo też raczej ofiarami, które niosły na głowach,  a mężczyźni z choragwiami i innymi ozdobami. Wszyscy ubrani w fioletowe bluzki albo koszule (kolor żałoby) i oczywiście sarongi. Tych ostatnich wymagano również od gapiów,  więc turyści gdzie mogli taki sarong nabywali i się nimi owijali. Na niektórych dość komicznie to wyglądało,  w zestawieniu z podkoszulkami,  adidasami, czy krótkimi spodenkami, które na co bardziej korpulentnych z tych sarongów wystawały.
Zanim wyniesiono sarkofag, były jeszcze modlitwy. Akurat siedziałam koło grupki takich ubranych na fioletowo pań. Brały do rąk płatki kwiatów,  wznosiły dłonie na wysokość twarzy, zamykaly oczy i mamrotaly coś przez chwilę,  potem te płatki wpinaly we włosy,  albo zakładaly za ucho.
No i jak sarkofag wciagnieto na platformę, to procesja ruszyła.  Niesamowity to był widok, bo by podnieść którakolwiek z tych kilkumetrowych ogromnych platform, potrzeba było kilkudziesieciu mężczyzn. Ruszali na sygnał dzwonków,  bębnów i talerzy biegiem, by po na oko 50 metrach zatrzymać się i zmienić niosących. I tak aż na cmentarz. Ja już tam nie dotarlam, pokonana upalem i głodem.
No i miałam taką refleksję,  że tradycja tradycją, ale jednak ludycznosc i tzw. show musiał być, bo panowała wśród Balijczykow ogólna wesołosc, było robienie sobie selfie na tle byka, nawolywanie znajomych, którzy byli albo w orkiestrach,  albo niosących platformy. Powagi ze względu na sytuację - przypominam: kremacja - zero.
O turystach-gapiach nie wspominam, bo po co.
I takim to sposobem brałam udział w jednej z uroczystości balijskiej rodziny królewskiej.

sobota, 7 maja 2016

[112.] Mt Batur i Kopi Luwak

Bardziej rozrywkowi wolontariusze zapakowali się dziś bladym switem do łódek na wyspy Gili, taką tutejsza Ibize. A inni razem ze mną zerwali się o 1.30 w nocy, żeby koło trzeciej wyruszyć na wschód słońca podziwiany z góry Batur. Nie wiedziałam,  że ruch będzie jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu, ale muszę przyznać,  że było to wszystko dość sprawnie zorganizowane. Na naszą siedmioosobowa grupę przypadalo dwóch przewodników,  jeden z przodu, a drugi z tyłu.  I wszystko byłoby super, gdybyśmy się nie musiały spowiadac  czy mamy mężów,  dzieci, skąd jesteśmy i ile mamy lat. Musiałam tu trochę naklamac, bo bałam się,  że wszyscy tam zaraz pomyślą,  że zejdę na atak serca podczas tej wspinaczki - ponad dwie godziny pod górę, w ciemności, z latarkami. No i to nie byłam ja, która nie weszła na szczyt - na dowód fota:
Po bajecznym wschodzie słońca ruszyliśmy kaldera wokół krateru wulkanu Kintamani - ciągle aktywny, gdzieniegdzie wydobywala się gorąca para, albo wręcz gorąca woda, w której co sprytniejsi przewodnicy gotowali jajka na twardo na śniadanie dla swojej grupy. Powrotna droga w dół była dużo trudniejsza, albo brnelismy w czarnym wulkanicznym piachu, albo slizgalismy się na kamieniach. Strach pomyśleć,  jak by to wyglądało,  gdyby padało... A ostatnie trzy tygodnie ponoć właśnie tak było,  że nikt nie miał szczęścia zobaczyć wschodu słońca, bo albo było zachmurzenie,  albo deszcz. Żartowałam z przewodnikiem, że wczoraj wyprosilismy tę pogodę w świątyni Pura Tirta.
W drodze powrotnej zajechalismy jeszcze na plantacje kawy Luwak! Dla niewtajemniczonych, to jedna z najdroższych kaw na świecie,  bo dojrzałymi owocami kawowca zajada się zwierzaczek podobny trochę do jeża,  tylko dużo większy i puchaty. Ziarna kawy są w jego żołądku poddane fermentacji, a następnie wydalone. Właściciele plantacji zbierają je z ziemi, czyszczą i dalej praża, jak inne rodzaje kaw. I ja właśnie taką Kopi Luwak za ciężkie pieniądze kupiłam i już przyjmuję zapisy, kto by chciał spróbować :).
Luwaka też widziałam,  okaże na zdjęciu!

piątek, 6 maja 2016

[111.] Pura Tirta Empul

Mieliśmy dziś szczęście i pecha jednocześnie,  gdy przed południem dotarliśmy do świątyni Pura Tirta, czyli świętej wody. Została utworzona ok. X wieku, przez jednego z tamtejszych władców i od tego czasu święte źródło jest czczone w niemal niezmienionej formie. Dzisiaj przypadło wielkie święto - now księżyca, więc do świątyni ściągali z okolicy wszyscy, by złożyć ofiarę bogom, a przede wszystkim bogu Vishnu, któremu poświęcone jest to miejsce. Z jednej strony było więc niezwykle malowniczo i widowiskowo, z drugiej - momentami trudno było się odnaleźć w tym tłumie i poczuć mistycyzm. Ja próbowałam wczuć się w to miejsce i chlonac każdy zapach kadzidełka i każdy gest modlacych się, bo obserwowanie niektórych osób, szczególnie mężczyzn w białych szatach błogosławiacych innych, było dość niezwykle.
Świątynia składa się z trzech sekcji: świątyni głównej, czegoś na kształt prostokątnego stawu, w którym bije święte źródło  (niesamowicie krystaliczna woda, z której wybijają turkusowo-szare babelki) oraz trzech prostokątnych kamiennych basenów z 12 fontannami,  które bardziej przypominają kamienne kraniki wystające że ściany,  tylko bez kurkow.  Pielgrzymi, samotnie, w parach lub całymi rodzinami najpierw składają ofiarę w świątyni głównej,  a potem idą do basenów,  by się obmyc i pobłogosławic świętą woda. Wszedzie panował niezły harmider,  ale Balijczycy są dość stonowani, bardzo uprzejmi i grzeczni, więc tego hałasu tak bardzo się nie odczuwa.
My też mieliśmy okazję zanurzyć się w świętej wodzie. Dziewczyny muszą do świątyni włożyć sarong i zakryć ramiona oraz związać włosy. Tak właśnie paradowalysmy, a po kąpieli przebralysmy się w suche ciuchy. Niesamowite to było wrażenie,  mimo tak wielu osób w basenie woda pozostawała przejrzysta, a ta płynąca z kranikow - chłodna i tak orzeźwiająca. Nie muszę dodawać,  że większość z nas była w tych basenach niezłą atrakcją,  nie dość że białe,  w mokrych podkoszulkach,  to jeszcze ponad głowę albo więcej górujace nad Balijczykami,  którzy z natury są raczej niscy.
Pytałam jeszcze Tirte,  naszego koordynatora,  który na tą okazję też włożył sarong, koszulę z batiku i specjalne nakrycie głowy, jak oni się modlą,  czy mają jakieś modlitwy jak my. Otóż większość modli się tak jak czuje w duszy, prosząc bogów o różne rzeczy. Pełna dowolność. Co ciekawe, Balijczycy non stop mają jakieś święta czy uroczystości i dzisiaj na spotkaniu organizacyjnym powiedziano nam, że mamy się nie dziwić,  gdy któregoś dnia dzieci nie przyjdą do szkoły,  bo pewnie rano dowiedziały się od rodziców,  że jest święto,  a rodzice jakoś nie zdążyli o tym powiadomić koordynatorów.  Święta sa więc rzeczą oczywista, terminy umowne i dla postronnych osób jak my totalnie nieprzewidywalne. Witajcie w raju!

czwartek, 5 maja 2016

[110.] Kolory, zapachy, smaki

Dzisiejszy dzień był ich pełen.
Zaczęliśmy od warsztatu jak przygotować ofiarę z kwiatow balijskim bogom.
Wszystko ma tu znaczenie,  i rodzaj liścia:  - bananowy jest dość tani, służy do ofiar prostych - kładzie się na nim tylko garstke ryżu; - lisc kokosowy ma być młody i stary, ten drugi kładzie się na dno koszyczka, który się konstruuje z liścia młodego i łączy ostrym patyczkiem z bambusa. Bambus z kolei symbolizuje równowagę emocji, jeśli będzie się go wpychalo w liście za mocno, złamie się,  co oznacza, że mamy dużo negatywnych emocji w sobie (kurka, mi się złamał kilka razy..., równowagi brak), z kolei jak się będzie wpychalo patyczek za słabo, to liście się nie dadzą przebić - za mało pozytywnej energii.  No balans potrzebny jak nic.
Jak nam się już udało skonstruować koszyczek,  to zaczęliśmy je wypełniać płatkami kwiatów,  od dołu,  potem w prawo i w lewo, na górze i w srodku; pierwszy kolor czerwony dla boga brahma symbolizujacego ogien; drugi kolor różowy lub biały dla boga iswara symbolizujacego wiatr; potem bordowy/fioletowy dla boga wisnu, który symbolizuje wodę; żółty dla boga maha dewa symbolizujacego ziemię i ostatni, zielony, na Bali kwiat zastępowane przez zioło,  bo zielonych kwiatów nie ma, dla boga siwa, odpowiadającego za równowagę  (!). Z naszymi ofiarami mieliśmy się obchodzić delikatnie, w święty sposób,  nie kłaść ich na ziemi, nie przewrócić, nie szturchac. Do pełnego złożenia ofiary brakowało tylko kadzidełka - gdy się wypali,  ofiara staje się śmieciem. I tak dwa, trzy razy w ciągu dnia. Niezwykłe.
W drugiej części dnia mieliśmy lekcję gotowania. Bardziej to była kuchnia azjatycka, niż balijskim,  czy indonezyjska,  ale za to nauczyłam się robić spring rolls na modłę balijska i smażone banany, które też były w wersji z białym serem i polane czymś podobnym do czekolady - pomyślałam,  że Kolumbijczykom, którzy piją gorąca czekoladę,  w której pływa kostka białego sera (gumowatej konsystencji i trochę bez smaku), właśnie ta wersja bardzo przypadłaby do gustu. Wszystko oczywiście smażone w głębokim tłuszczu,  ale jakże dobre!
No i na dokładkę jeszcze, mieliśmy dziś wieczorem powitalno -pożegnalna kolacje dla wszystkich wolontariuszy (zmiana turnusu, tak to nazwę...). Była nas pewnie z setka, ale wszystko dość sprawnie zorganizowane, a jedzenie pyszne! Mnie zachwycił typowo balijskim deser: podprazone wiórki kokosowe zawiniete w ciasto przypominające to na nasze pierogi, tylko bardzo gumowate i kleiste,  a to z kolei zawiniete w trójkąt z liścia palmy kokosowej chyba i obgotowane,  mniam!
I taki to był właśnie pełen zmysłowych rzeczy dzień. Bardzo mi się tu podoba. Jutro napisze o lokalesach,  idziemy do jednej z ich najważniejszych świątyń.  Bardzo jestem ciekawa tych ceremonii.

środa, 4 maja 2016

[109.] Batik

Zaraz po śniadaniu ruszylismy do specjalnego warsztatu, gdzie konczylismy zaczęte wczoraj batiki. Naszkicowane przez nas wzory były już pokryte woskiem. Mieliśmy je pokolorowac, co okazało się nie takie łatwe.  Potem każdy batik będzie gotowany, żeby rozpuścić wosk. Bardzo jestem ciekawa efektu końcowego,  tymczasem pokazuję prace innych wolontariuszek z mojej grupy:

Dzisiaj też rozwikłalam tajemnicę zdejmowania butów przed domem, świątynią i innymi miejscami, bo miałam wrażenie,  że zaliczyłam już kilka wpadek tutaj, niepotrzebnie zdejmując lub nie zdejmując butów. ..
Oswiecil mnie Tirta, nasz koordynator. Otóż zdejmuje się buty przed wejściem do miejsca, w którym się siada na podłodze, czyli dzieli wspólną przestrzeń,  by świętować, przebywać ze sobą. Zakłada się,  że jest tam po prostu czysto i z szacunku dla innych buty się ściąga.  Natomiast tam, gdzie są krzesła  (restauracja, kafeteria - lepiej się jednak upewnić,  bo niektórzy i tam zostawiają buty na progu), albo gdzie wchodzi się coś załatwić,  jak sklep, można zostać w klapkach! To zdecydowanie preferowane obuwie przez wszystkich, nie tylko ze względu na temperaturę,  ale łatwą ściągalnosc właśnie.
W drugiej połowie dnia mieliśmy kolejną lekcję indonezyjskiego. Doszłam do wniosku,  że bardziej europejskich języków z azjatyckim brzmieniem pomieszać już się nie da. No zobaczcie sami:

wtorek, 3 maja 2016

[108.] Ryżowe pola

Pierwszy raz w życiu byłam na prawdziwych różowych polach. Na Bali uprawia się trzy rodzaje: plain rice,  czyli zwykły biały ryż, sticky rice, klejący się,  do różnych potraw, które go wymagają, wreszcie brown rice, czyli ryż brązowy, do deserów,  najdroższy,  bo jego wegetacja odbywa się tylko dwa razy do roku. Niesamowite, jak Balijczycy zbudowali cały system nawadniania tych pól, malowniczych, soczyscie zielonych, okalanych przez bananowce i palmy.

Po południu mieliśmy lekcję indonezyjskiego, czyli języka Bahasa. Alfabet jest niemal taki jak po polsku, czyta się prawie jak się pisze, tylko te wyrazy do niczego nie podobne... Apa kabar anda? - jak się masz?
No właśnie. ..

Zaczęliśmy też dzisiaj malowanie batiku. To tradycyjna tkanina, pochodząca właściwie z Jawy, ale też bardzo popularna na Bali. Wytwarza się ją w pięciu etapach: najpierw szkicuje wzór  (w jednym ze sklepów z batikami widziałam znak zakazujacy fotografowania!), potem na wzór nakłada się wosk, potem nakłada się kolor, potem ew. znowu wosk i kolejny kolor, potem moczy się w specjalnym roztworze, żeby zahartowac kolor i na końcu gotuje się tkaninę,  żeby rozpuścić wosk. Tam gdzie był wosk wzory pozostają białe.  Bardzo to pracochłonne,  więc i cena odpowiednia, ale niektóre wzory są po prostu obłędnie piękne,  kwiatowe, w zwierzęta,  cuda. My niestety nie będziemy mieli szansy spróbować całego procesu, bo gorący wosk jest niebezpieczny - tyle nasz koordynator.
Próbkę naszego szkicowania macie poniżej.
Selamat tidur!

poniedziałek, 2 maja 2016

[107.] Masaiban

O świcie zaczynają piac koguty i ze  wszystkich stron słychać rozpedzone motocykle. Poczułam się jak w Ameryce Południowej.  I na tym podobieństwa się kończą. Zachwyciła mnie architektura, misterna, tak niepodobna do niczego co wcześniej widziałam. I te zupełnie inne zapachy, kadzidełka towarzyszące porannym ofiarom tutejszym bogom. Kompozycje z kwiatów,  ryżu,  liści i innych zaskakujących produktów  (krakers!) wystawiane są przed domy, restauracje, świątynie i noszą nazwę masaiban. To ofiara za dobry dzień. Balijczycy są bardzo uduchowieni. 
Atrakcją dnia była wizyta w 'Monkey Forrest', czyli przepięknym parku, w którym gospodarzami są małpy. Godnie odpoczywajace na świątynnnych rzeźbach i posagach,  patrzące z politowaniem na setki turystów wykrzykujacych 'so cute! '. 
Drugą atrakcją pokaz tradycyjnego tańca balijskiego - aktorzy w maskach,  piękne tancerki i niby grecki chór polnagich panów,  którzy po zakończonej sztuce narzucili na sarongi podkoszulki, włożyli klapki i w pełnym makijażu i czerwonymi kwiatkami za uchem ruszyli do swoich domów razem z publicznością. 
Dowiedziałam się jeszcze ciekawej rzeczy o kulturze balijskiej,  a dokładniej o ich stylu życia.  Mieszkają pokoleniowo w osadach składających się z sześciu domów.  Każdy z nich ma swoją funkcję,  to na przykład kuchnia, rodzinna świątynia,  dom dla starszych rodem i dla młodych opiekujacych się całą osada, a także dom ceremonijny, gdzie odbywają się wszystkie uroczystości rodzinne. I rzeczywiście,  tam gdzie mamy kantyne fundacji, jest właśnie taka osada, z psem i galerią sztuki na dokładkę. 
Jest przed 22, cudownie otulajacy upał o intensywnym zapachu jedzenia i ogrodu. Niesamowita odmiana do tego co na codzień.