czwartek, 27 września 2012

[23].

Alyson, Cleo i Claudia (USA)
Pobudka o 5.45, żeby zrobić 40 kanapek i poskładać wszystko w lunchowe paczki dla moich dzieciaków. O 7.30 jest zawsze śniadanie dla wolontariuszy, więc nie chcieliśmy za bardzo zdezorganizować dnia wszystkich w fundacji. Pomogły mi Cleo, Alyson i Claudia. Gotowe paczki czekały na transport do Muzeum Szmaragdów, gdzie we wtorek zabraliśmy dzieciaki z ośrodka dla niewidomych.
Wielkim autobusem zmierzaliśmy do drugiego co do wysokości budynku w Bogocie - Avianca (to m.in. siedziba jednej z największych w Ameryce Południowej linii lotniczych). Dzieciaki śpiewały piosenki i cieszyły się dziko, gdy podskakiwaliśmy na kamlotach. Oczywiście tym wielkim busem utknęliśmy w wąskich uliczkach La Candelarii (Starego Miasta), musieliśmy się wycofywać, kluczyć i zawracać, bo wiele ulic jest jednokierunkowych. Na miejsce dotarliśmy z lekkim opóźnieniem.
Mónica, Valerie, Angie, Sandra, Monika, Veronica, Laura i Jamie
Profe Eduard, Veronica, Diana i Jamie
Przeprowadzenie przez bramki biurowca i potem posortowanie do wind 30 niewidomych dzieci plus ich opiekunowie i nasi wolontariusze do pomocy było niezłym wyczynem logistycznym. Ruch przy bramkach zablokowaliśmy dla wszystkich biznesmenów na blisko 15 minut :). Wjeżdżaliśmy windą na 23 piętro, co wzbudziło duże emocje, tym bardziej, że dźwig był dość szybki. Na miejscu, zaopatrzeni w kaski, ruszyliśmy wąskim tunelem, imitującym tunel w kopalni szmaragdów, słuchając z wielkim (naprawdę!) zainteresowaniem, co nasz uroczy przewodnik miał do powiedzenia. Był super przygotowany jak na potrzeby tych niezwykłych gości, nawet ja od czasu do czasu zamykałam oczy, żeby sobie wyobrazić pracę górników w kopalni i ich podekscytowanie jak znaleźli skałę z zielonymi kryształkami. A potem to mogliśmy sobie te wszystkie skały podotykać i nawet poprzymierzać biżuterię! Kolumbijskie szmaragdy mają najwyższą jakość na świecie i co roku wydobywa się tam od 50 do 95% wszystkich szmaragdów dostępnych potem na rynku. Więcej na ten temat napisałam dla portalu tierralatina.pl, jak ktoś ma ochotę sobie poczytać :).
Ciekawość moich dzieciaków i otwartość na nowe doznania i doświadczenia zachwyca mnie nieustannie. Fajnie jest odkrywać z nimi świat na nowo. Byłam poruszona, gdy podczas oglądania (przeze mnie) i słuchania (przez nich) filmu o historii wydobycia szmaragdów cały czas dopytywały, co jest na ekranie.
Po prostu Sophie :)
Po ich wizycie poszłyśmy z Mónicą na lunch i zwierzyła mi się, że dla niej to muzeum (a pracowała tam przez kilka lat jako szef marketingu i promocji) nabrało teraz zupełnie innego wymiaru. Niesamowite, że planując ekspozycję kilka lat temu udało się to tak zorganizować (nieświadomie, bo przecież nikt wtedy nie przewidział, że może to być też miejsce dla osób niewidomych i niedowidzących), że jest tam tyle rzeczy do dotykania i poczucia się naprawdę jak w kopalni. Nie zapominając o wielkiej skrzyni pełnej różnych kamieni i skał z zatopionymi szmaragdami, które dzieciaki mogły sobie powyjmować, porównać wielkość i wagę i po prostu się nimi pobawić. Duże emocje wzbudzały też informacje o cenach biżuterii ze szmaragdami rzecz jasna.
A potem wypiliśmy nasze soczki, zjedliśmy kanapki i lizaki i ruszyliśmy z powrotem do ośrodka.
Całą tą wyprawę mogłam zorganizować dzięki pieniądzom zebranym przed moim wyjazdem do Bogoty od moich WIELKICH PRZYJACIÓŁ, którym tą drogą jeszcze raz bardzo dziękuję.
I oczywiście będziemy z dzieciakami prosić o więcej ;o). W planach wycieczka do ciepłego miasteczka pod Bogotą, bo wiele z nich tak rzadko opuszcza mury ośrodka...

czwartek, 20 września 2012

[22].

Dzisiaj lekcji angielskiego nie było, bo wszystkie dzieciaki z ośrodka dla niewidomych miały imprezę walentynkową! Pogoda była super, więc profe Alberto wystawił się ze swoim keyboardem, mikrofonami i wzmacniaczem w patio. Ja dołączyłam w trakcie zabawy "Pasa, pasa la trompeta...", która polegała na tym, że dzieci w kole podawały sobie trąbkę w rytm muzyki. Muzyka przyspieszała i przyspieszała, aż w końcu milkła. Osoba, która w tym momencie miała w rękach trąbkę, musiała zatrąbić, co wcale nie jest łatwe. Ja nie dałam rady niestety, jakiś tylko charchocik wydobyła z siebie owa trąbka, gdy wypadło na mnie...
Gdy się jednak komuś udało, to następowała druga część zabawy, czyli dziecko podchodziło do keyboardu i prosiło o jakąś nutę, na przykład SI, i o instrument, na przykład akordeon. Wtedy Arley (lat 11) wymyślał jakąś melodię i intonował ją na keyboardzie zgodnie z żądaną nutą. Jak osoba zgadła, co to za melodia, śpiewała całą piosenkę. Oczywiście były to znane salsowe szlagiery. To było niesamowite! Te dzieciaki znają wszystko na pamięć i potrafią tak fantastycznie śpiewać! A potem ruszyliśmy w tany - w parach, w grupach, w pojedynkę. Tyle radości! Nie sądziłam, że profe Yohn, zazwyczaj spokojny i nieśmiały, jak tylko dostanie mikrofon do ręki przeradza się w zupełnego showmana, a profe Eduard nie tylko super gra na gitarze i innych przedziwnych kolumbijskich instrumentach, ale też śpiewa reggaeton! I fajnie było zobaczyć wszystkie dzieciaki ubrane jak dzieciaki, a nie w codziennych, smutnych dresikach, które służą za mundurki...
I do tego pogoda była dzisiaj cudna, słońce, ciepło, całkiem jak nie w Bogocie ;o).

środa, 19 września 2012

[21].

Kolumbijczycy mają fajnie, bo obchodzą swoje Walentynki cały wrzesień. Ten główny dzień, czyli El Dia del Amor y la Amistad, przypada na trzecią sobotę miesiąca, ale przez cały miesiąc dzieją się tu różne fajne rzeczy dla zakochanych i bliżej zaprzyjaźnionych - w kinie, w knajpach, w dyskotekach, hotelach, agencjach turystycznych etc.
My w fundacji od kilku dni bawimy się w "Secret friend". Każdy losował osobę i przez tydzień zostawiamy tej wylosowanej/temu wylosowanemu małe prezenciki, liściki, coś miłego. Podrzucamy wtedy, kiedy jej nie ma, żeby nie wiedziała od kogo. Ostatniego dnia tygodnia kupuje się jakiś większy prezent, czyli te drobiazgi przez sześć dni  stanowią swego rodzaju wprowadzenie.
Zapote
Nieźle się przy tym bawimy. Ja wylosowałam Alyson z USA. Alyson uprawia jogę, gorliwie uczy się hiszpańskiego i naprawdę interesuje ją Kolumbia. Postanowiłam więc, że każdego dnia dostanie ode mnie coś typowego dla tego kraju, np. herbatkę Aromatica - piją to tu zamiast czarnej herbaty, która w ogóle nie jest popularna; ponque - takie piaskowe ciastko, które sprzedaje się w cukierniach, albo zapakowane w folię w supermarketach - może być z orzechami, rodzynkami, kakao, etc., wszyscy je tu jedzą pomiędzy posiłkami; mąka do zrobienia arepas - Alyson wspomniała, że chciałaby się nauczyć je robić, więc załączę do tego przepis; zapote - niesamowity owoc, który widziałam tylko w Kolumbii, albo momonsillos, zobaczymy :o).
Mi mój "secret friend" podrzucił chipsy bananowe, z liścikiem, że to jej/jego ulubione, więc ma nadzieję, że mi też będą smakować. A dziś batonik czekoladowy, mmmm.....
Wszystko co się łączy z tymi kolumbijskimi walentynkami jest oczywiście mocno kiczowate, zupełnie jak u nas. Serca ewryłer..., do tego ckliwe piosenki vallenato.
A w przyszły weekend jakieś ckliwe romansidło w kinie może...



sobota, 15 września 2012

[20].

Pierwsza impreza fundraisingowa zaliczona! Target osiągnięty, widoki na wsparcie rzeczowo-finansowe obiecujące.
Zorganizowaliśmy w naszej fundacji spotkanie dla przyjaciół, znajomych, wpływowych osób i wszystkich tych, którzy wcześniej w różny sposób deklarowali wsparcie dla naszych projektów. Argenis i Maria zrobiły furę empanadas i guacamole (czy wiedzieliście, że żeby guacamole nie czerniało, jak to avocado ma w zwyczaju, trzeba zostawić pestki w misce? naprawdę działa!), wolontariusze donieśli furę chipsów i ciastek, a my z Carlene i Margaret zrobiłyśmy dipy i podałyśmy z marchewką i selerem w słupkach. Pysznie i skromnie, tak jak miało być.
Miałam niezły stres witając po hiszpańsku wszystkich gości, przedstawiając agendę i potem prezentując projekt moich niewidomych dzieciaków. Chyba poszło dobrze, bo na drugi dzień jeden ze znajomych zadzwonił z wiadomością, że ma saksofon, których chętnie przekaże do pracowni muzycznej w ośrodku! :o)
Bardzo fajnie poszła też praca w grupach. Poprosiliśmy naszych gości, żeby podzielili się z nami swoimi doświadczeniami i pomysłami, jak lepiej zarządzać i rozwijać projekty. Niesamowite, jak świetny dostaliśmy feedback. Następne takie spotkanie za dwa miesiące.
Jak na tak krótki czas przygotowania, bardzo ograniczone środki i dość ograniczony czas na przegadanie wszystkiego z moją szefową, a do tego ten powszechny spontan, uważam że wyszło naprawdę super.

Ponarzekać mogę tylko na jakość wizytówek i koszulek, niestety. Szybkość rzadko idzie w parze z jakością... Okazało się, że agencja owa nie ma w zwyczaju przysyłać wizytówek przed drukiem, więc mieliśmy lekkie literówki i nieścisłości kolorystyczne. To samo wyszło z koszulkami - wszystkie odcienie niebieskiego i zielonego, tylko nie ten właściwy. Do poprawki. Przynajmniej z reklamacją nie było problemu.
A moja fajowa Siostra zaprojektowała śliczne hand-outy z listą potrzeb dla każdego projektu i bardzo, bardzo jej za to dziękuję :o*.

wtorek, 11 września 2012

[19].

W czwartek organizujemy pierwszy fundraisingowy event. Dzisiaj (wtorek) udało mi się w końcu złapać moją szefową i poustalać najważniejsze kwestie. - Przydałyby ci się wizytówki - ona. Uśmiechnęłam się uprzejmie, bo jasne, że byłoby miło, ale chyba nierealne... - Aaa, i t-shirty musimy zrobić z logo dla wszystkich wolontariuszy, żebyśmy się dobrze prezentowali - ciągnęła dalej Mónica. Ciągle jeszcze myśląc standardami polskimi każdy normalny podwykonawca popukałby się w głowę. A tutaj? Wylądowałyśmy w malutkim pomieszczonku agencji reklamowej o nazwie Aureo Publicidad. Jej właściciel, William, młody i sympatyczny, w trymiga poprawił projekt poprzednich wizytówek, bo zachciało nam się kwadratowych. Szybko obliczył ilość, podał cenę - na czwartek rano będą. Koszulki? Nie ma problemu, czwartek koło południa. Chwilę dyskutowaliśmy nad kolorami i układem napisów i logotypu, potem o formie nadruku, bo ma być porządnie i się nie spierać przy pierwszym praniu. Stanęło na tym, że mamy mu dostarczyć 50 koszulek jeszcze dziś, on do końca dnia zrobi projekty, jego kolega w nocy przygotuje matryce do nadruków i wszystko co potrzeba do lasera. Środa - nadruki, schnięcie, czwartek - dostawa do fundacji.
Byłam zachwycona. Wszystko uprzejmie, rzeczowo.
W okolicznych sklepach przejrzałyśmy z Moni wszystkie dostępne fasony białych t-shirtów i znalazłyśmy takie, które ceną i jakością nas bardzo usatysfakcjonowały, a co najważniejsze, były MADE IN COLOMBIA.
Teraz trzymam mocno kciuki, żeby ustalone dziś terminy były w standardzie europejskim, a nie kolumbijskim (czyli Standard Colombian Time...).
Inne spotkania biznesowe, które tu odbywałam, miały też charakter mniej formalny. Po pierwsze dlatego, że za każdym razem byli to albo znajomi, albo bliscy znajomi Moni. Po drugie dlatego, że spotykaliśmy się zazwyczaj albo w naszej jadalni, albo w jej sypialni połączonej z aneksem biurowym. Piliśmy przy tym kawę, albo jedli zupę. Zaczynaliśmy koło 20.00, a kończyliśmy przed północą. Bo tu nikomu się nie spieszy, nic nikogo nie dziwi, a pogadać jest fajnie zawsze i wszędzie. Oczywiście dużo sobie na takich spotkaniach obiecujemy nawzajem (to też należy do standardu), a potem z realizacją to już różnie bywa... Nikt się jednak aż tak bardzo nie przywiązuje do obietnic, to i rozczarowanie zawsze potem mniejsze.
I tak sobie czekam na projekt newslettera już trzeci tydzień... bo jak coś ma być dla fundacji (czyli pro bono) to przecież może poczekać. I chyba zrobi go w końcu moja nieoceniona Siostra, też pro bono :)

niedziela, 9 września 2012

[18].

Rys. Oswaldo
Początkowo mój rowerek miał być taki jak na rysunku - czerwony, z takim fikuśnym siodełkiem, i już się cieszyłam na to cacko. Tymczasem w miarę oczekiwania, i mojego już lekkiego zniecierpliwienia, rowerek się przepoczwarzał i w rzeczywistości wygląda tak jak na zdjęciu.
Dzisiaj była próba generalna - podczas Ciclovii.
Mój NIEBIESKI lowelek
Ciclovia to taka cudowna akcja władz Bogoty - w każdą niedzielę i święto w godzinach 6.00 - 14.00 zamyka się największe ulice (np. jezdnię w kierunku południowym Carrery 7, zwanej Septimą, która ma 26 km) dla ruchu samochodowego i oddaje we władanie rowerzystom, rolkowcom, skaterom, joggerom, spacerowiczom i innym maruderom. Wzdłuż wyznaczonej cyclovii rozstawiają się namiociki z piciem i snackami. Tutejsze wodociągi (firma Aqueducto) mają swój własny namiot z wodą pitną w gigantycznym baniaku, więc każdy może sobie nalać do swojego bidona (swoją drogą niezła reklama dla firmy). W innych namiotach serwisy rowerowe, więc od razu można sprawdzić hamulce, czy naoliwić łańcuch. Na każdym skrzyżowaniu młodzi ludzie ubrani w uniformy Ciclovii pilnują, by rowerzyści mogli bezpiecznie przejechać, szczególnie tam, gdzie drogi krzyżują się z samochodami. Cały czas w tą i z powrotem kursują na rowerach inni młodzi (całkiem przystojni ;o) funkcjonariusze, monitorując, czy wszystko przebiega bezpiecznie. Co jakiś czas rozstawione są też namioty pierwszej pomocy. Naprawdę byłam pod wrażeniem organizacji tej cotygodniowej imprezy i tak się cieszę, że nareszcie mogę z niej w pełni korzystać. Władze miasta zapowiadają, ze wkrótce w Bogocie i przyległych miejscowościach będzie już 700 km dróg w ramach Ciclovii!
Szkoda tylko, że w normalne dni nie da się po mieście jeździć na rowerze, to znaczy da się, ale to zabawa dla szaleńców... Bogota praktycznie nie ma ścieżek rowerowych, a ruch uliczny jest tu straszny. Nikt praktycznie nie używa drogowskazów, wszyscy się ścigają i jadą na oślep, tam gdzie w jedną stronę wyznaczone są np. trzy pasy ruchu - swobodnie mieści się pięć samochodów... Nikogo też nie dziwi, że właśnie przy tych pięciu autach w rzędzie ktoś kto jest skrajnie po lewej stronie nagle postanawia skręcić w prawo.
Już się cieszę na kolejną niedzielę :o).

sobota, 8 września 2012

[17].

Kolumbijczycy uwielbiają zabawy i gry. Tak mi powiedziano na interview w jednej szkole językowej, w kontekście przygotowywania lekcji. To, że wszyscy tu wywijają salsę, cumbię i merengue, to wiadomo, ale żeby oferować także dorosłym jakieś zabawy językowe, co do tego byłam już nieźle sceptyczna. Postanowiłam jednak uwierzyć i po prostu zaryzykować. Gramy więc!
Dla niewidomych dzieciaków Karla, nasza wolontariuszka z Malty, zrobiła z kartonu wielką kostkę do gry i ponaklejała na niej punkciki, żeby były wypukłe. Dzieciaki rzucają kostką, a ja mam taką grę planszową, której treść zmieniam w zależności od potrzeb. Raz przy polu "If you know you can go" trzeba powiedzieć jak jest balon po angielsku, a innym razem tygrys. Zdecydowanie ulubione są pola z komendami: "Point to the door" albo "Touch your ear". Nigdy się przy tej zabawie nie nudzą, tylko ja mam zagwozdkę, bo już zaczyna mi brakować komend.
I to samo robię z dorosłymi na lekcjach angielskiego - rzucamy kostką do gry losując wyrazy, z których potem trzeba ułożyć pytanie, im bardziej zabawne, tym lepiej, albo przyklejamy sobie na czole (na ślinę!) karteczkę z nazwiskiem sławnej osoby i trzeba zgadnąć kim się jest (ja zawsze przegrywam, bo wymiękam przy nazwiskach tych wszystkich salsowych bogów i bogiń tutaj...).
Z uczniami ze szkoły w Soacha gramy w wyrafinowane gry pamięciowe, pt. "My aunt is going on holiday and she is packing..." i każda osoba dodaje jeden przedmiot, a kolejna musi powtórzyć wszystkie w takiej samej kolejności i dodać nowy. Ostatnio mieliśmy: yellow-blue flip flops, ten packages of banana chips, one crazy dog of my neighbour oraz my favourite soccer team Santa Fe Bogota... Zazwyczaj mam w grupie 10-12 dzieciaków, więc po drugiej rundzie robi się naprawdę ciekawie.

Kolumbijczycy uwielbiają też grać w chowanego, ale o tym już pisałam... Znika się nagle, na jakiś czas, a po odnalezieniu, czasem w zupełnie innych okolicznościach, udaje się jakby nic się nie stało.
No i w futbol jeszcze grają - bardziej przed telewizorem, niż czynnie, ale na pewno równie zaangażowanie. Miałam tego próbkę wczoraj, gdy Kolumbia grała z Urugwajem (na szczęście w Barranquilli, a nie w Bogocie). Przy każdym kolejnym golu (a padło ich 4 : 0 dla Kolumbijczyków) całe miasto podrywało się do góry w szaleńczym wrzasku, a ja razem z nim, siedząc akurat w autobusie. Pan kierowca zatrzymywał się wtedy przy jakimś barze z dużym ekranem, widocznym z ulicy, i oglądaliśmy powtórkę... Nikt się nie przejmował trąbieniem, bo i tak wszyscy wrzeszczeli w euforii. A potem na ulice wylał się żółto-czerwono-granatowy tłum (oflagowanie kolumbijskie) i szalał do późnych godzin nocnych. W klubach salsowych objawiało się to tym, że panowie, zazwyczaj w dresiku, albo wyciągniętym tiszerciku, tym razem paradowali w koszulkach narodowej reprezentacji.

Na wtorek potrzebuję tłumaczenie na angielski "Chodzi lisek koło drogi..." No nie moja wina, że zaczęłam się uczyć tego języka od Business English i mam poważną wyrwę w piosenkach i zabawach dla dzieci. HELP!!!

poniedziałek, 3 września 2012

[16].

Zamarzył nam się w weekend barszcz ukraiński: mi i mojej przyjaciółce Jelenie, pół-Rosjance, pół-Niemce. No tośmy się wybrały na zakupy do pobliskiego mercado i... pełen sukces! Jedyną rzeczą, której nie udało nam się zdobyć, była kwaśna śmietana (czyli saure Sahne), ale zastąpił ją jakiś kremowy serek. Barszcz był na kostce warzywnej, bo współlokatorzy Jelly to wegetarianie, więc z szacunku dla onych (trochę z bólem serca...) zrezygnowałyśmy z żeberek.
Zachęcona doskonałym rezultatem kulinarnym, jaki otrzymałyśmy, zapragnęłam zrobić wczoraj moją ulubioną zupę dyniową z mlekiem kokosowym. A ponieważ puszka owego mleka kosztuje tu prawie 5$, a jedna sztuka orzecha kokosowego niecałego dolara, to zdecydowałam się na opcję drugą. Wcześniej, u trzech osób, sprawdziłam metodę dobierania się do tego produktu naturalnego. Gdy okazało się, że wersje są zbieżne, przystąpiłam do dzieła. Orzech wybieramy taki, który w środku chlupie - to znaczy, że jest świeży i ma wodę w środku. Potem, najlepiej korkociągiem, wwiercamy się w ciemniejsze oczko na czubku orzecha, a najlepiej w dwa oczka, żeby jakiś przelot powietrza był. Następnie wytrząsamy do kubeczka wodę kokosową i gdy orzech jest pusty, zapalamy gaz i kładziemy go na planiku. Nie przejmujemy się zbytnio, jak włoski zaczynają się przypalać, pilnujemy tylko, żeby jakiego pożaru nie wywołać. Gdy orzech jest już mocno ciepły, zdejmujemy z palnika, kładziemy na stole, albo na podłodze i walimy w niego młotkiem/tłuczkiem, albo czymkolwiek mocniejszym, co mamy pod ręką. Orzech powinien się łatwo rozłupać. Miąższ ze środka, podziabany na kawałeczki, zmiksowałam w blenderze z wodą kokosową i w ten sposób otrzymałam... wiórki w wodzie, bo takie mleko jak z puszki zrobić się nie chciało. Trudno, za to w smaku jest ok.. Zupa dyniowa z wiórkami wyszła ekstra.
Następna umiejętność, którą chciałabym posiąść, to obieranie mango. Wbrew pozorom nie jest to taka prosta sprawa... Ja zostawiam zawsze totalne pobojowisko sokowo-miąższowe.

sobota, 1 września 2012

[15].

Już czwarty tydzień czekam na swój rower. No bo tu nikomu się nie spieszy przecież, nie tym razem to następnym. A ja trenuję swoją cierpliwość i nie przywiązywanie się do godzin i dat. Zazwyczaj to jest tak: kolega Ch. zachwycił się ideą naszej fundacji i koniecznie chciał się spotkać, żeby pogadać. Dzwoni w czwartek. Ustalamy sobotni lunch. Dzwoni znowu w piątek, że super, że ma już pomysły na nowe projekty i że jutro (czyli w sobotę) rano zadzwoni i ustalimy miejsce i godzinę. Git. W sobotę rano czekam w blokach startowych. Gdy zbliża się pora lunchu ostrożnie wysyłam SMSa, to gdzie i o której. Mija lunch, mija podwieczorek, kolacja też mija... Ok. 23.00 prtąp! Ch. zdybał mnie na fejsie. Przeprasza, że nie zadzwonił, ale miał przez cały dzień kurs kulinarny... Hm, biedak, znaczy w piątek jeszcze o tym nie wiedział??? Następnym termin ustaliliśmy na jutro (niedziela). Ja mam wybrać porę i miejsce, ale nie wiem czy mi coś nie wypadnie w tzw. międzyczasie ;o).
Albo O. Planujemy z jego dzieciakami pójść na spacer i na lody. - Zadzwonię w niedzielę rano i ustalimy co i jak - on. Rano, czyli o której, dopytuję. Koło ósmej. Matko! Próbuję go przekonać, że może trochę później, bo przecież śniadanie dla dzieci, etc. Nie, nie, to wszystko szybko idzie. Ósma. Nastawiam więc budzik kwadrans przed, żeby nie mieć za bardzo zaspanego głosu. Mija ósma, dziewiąta, dziesiąta... dzwoni po 11.00. - To o pierwszej przy katedrze? Dobra, może być, już się cieszę! Stop! Ucieszę się, jak ich zobaczę punktualnie w umówionym miejscu. A tu niespodzianka! Byli nawet chwilę wcześniej.
F., która tu mieszka już ponad rok, próbowała walczyć z tą niesłownością i znikaniem Kolumbijczyków (a właściwie Bogotanos, bo nie chcemy przecież generalizować aż tak bardzo), ale w końcu też się poddała. Zatem gdy umawiamy się na wieczór, żeby pójść na koncert na głównym placu, nawet mnie nie dziwi, że się nie odzywa - komórka poza zasięgiem, na fejsie głucho, na skypie cisza. Po trzech dniach, gdy przypadkowo spotykamy się w naszej szkole językowej, gdzie ona uczy włoskiego, a ja angielskiego, pyta mnie jak było na koncercie, bo ona poszła spać...
I dzisiaj znowu weekend, a ja czekam na swój rower. Bo najpierw okazało się, że trzeba go jednak pomalować (jeden tydzień). Potem zmienić łańcuch (drugi tydzień). Siodełko - chyba jednak do kupienia nowe (trzeci tydzień). - Takie fajne lusterka widziałem, to ci wymienię! (czwarty tydzień). Jutro ciclovia. Jak nie zobaczę mojego czerwonego cacka, to kogoś uduszę...