niedziela, 28 października 2012

[29].

Oficjalny plakat tegorocznego "Marcha Zombie de Bogota"
Nasz ulubiony bohater z piłą tarczową
Przez zupełny przypadek znaleźliśmy się z JL w sobotnią noc w samym środku MARSZU ZOMBIE w Bogocie... Cała Carrera Septima, od la Plaza de Todos Santamaría aż do la Plaza de Bolívar, pełna była straszliwych stworów, wyjących, krzyczących i zanoszących się horrorystycznym śmiechem. Kilka tysięcy ludzi przebranych za zmarlaków, wampirów, morderców i innych takich naprawdę robi wrażenie. Zrobiliśmy z JL ranking największych straszydeł (ja potem nie mogłam spać, na serio...). Pierwsze miejsce zajął królik z Alicji w Krainie Czarów, ale królik ów miał straszliwe zębiska i mordkę we krwi, białe futerko na nogach też ufajdane krwią, był ogromny i demoniczny, i wydawał straszne pomrukiwania. Numer dwa to śliczne, niewinne dziewczę, ucharakteryzowane na ofiarę jakiegoś potwora - w ciąży, jakiś 7-8 miesiąc, i z tego brzucha zwisały rączki laleczki... Była to taka makabreska, że nie mogłam się otrząsnąć dobrą chwilę. Numer trzy - prześmieszny chłopak, przebrany za mordercę z piłą tarczową (na szczęście miał ją zabezpieczoną), którą uruchamiał co chwilę, hałasując co niemiara i oczywiście wzbudzając powszechną radość wokół. JL bardzo się też podobał chłopak w masce - trupia czacha z wywalonym czerwonym jęzorem i irokesem na głowie...
Na Plaza Bolivar natrafiliśmy też na kilka samochodów oklejonych naklejkami "Zombie Control" - z chłopakami przebranymi w mundury jak z Mortal Combat...
Ale najśmieszniejsze było, jak wsiedliśmy do Transmilenio i razem z nami cała banda tych umarlaków - ku radości pozostałych pasażerów, albo jak wampiry i panny młode-zombie pukały w szybkę autobusu stojącego na przystanku. Dla porządku dodać należy, że było przed północą i pewnie co poniektórym wcale do śmiechu nie było...
A dzisiaj, szukając jeszcze informacji na ten temat, natknęłam się na foty zrobione przez Reutersa i zamieszczone na Fakt.pl!
Bogoto, jesteśmy sławne! ;)

sobota, 20 października 2012

[28].

Weszliśmy z rozmachem (burza z gradem wielkości zielonego groszku) w porę deszczową w Bogocie. Na moje pytanie, jak długo to potrwa, dostawałam różne odpowiedzi. Wyciągając średnią - do grudnia... Zdałam więc sobie sprawę, że w moich trampkach długo nie pociągnę. Ruszyłam na poszukiwanie jakichś bardziej odpornych na wodę butów. I cóż się okazało? Otóż:
1) sklepów z butami tu zatrzęsienie, ale oferta uboga, jak dla mnie - mogłam wybierać między sandałami (co jest dość słabą opcją mając na uwadze powyższe), 11-centymetrowymi szpilami (jestem pod wrażeniem - fasonów, kolorów i dziewczyn, które naprawdę w tym chodzą na co dzień po tych super dziurawych ulicach i chodnikach, a czasem ich braku) albo kozakami - nie lubię;
2) buty owe są naprawdę słabowitej jakości i po prostu nieładne, ale wszyscy tu w takich chodzą, więc nie ma co marudzić;
3) i teraz najlepsze - buty dla kobiet kończą się na numerze 38...
Nie mając o tym pojęcia dawałam się uwodzić paniom sprzedawczyniom i panom sprzedawcom, którzy prezentowali mi coraz to nowe modele. Gdy już oceniałam, że coś z tego mogę ewentualnie przymierzyć, uprzejmie poprosiłam o rozmiar 40 i wtedy rozmowy przybierały innych charakter. - Ayyyy noooo! Takiego rozmiaru to w tym modelu nigdy nie mieliśmy... Nauczona tym faktem pomyślałam, że może wcisnę się w jakieś 39 i tym samym ominę "barierę dźwięku"? Nic z tego, 38 i ani milimetra więcej. Poczułam się jak Guliwer w świecie Liliputów... I żeby jeszcze tego było mało, JL chciał mnie pocieszyć i powiedział, że on też nosi 40, więc może mi jakieś buty ze swojej kolekcji pożyczyć. Poskarżyłam się moim szefom w szkole, gdzie uczę angielskiego (bardzo fajni, sympatyczni ludzie) i szef marketingu mnie dobił - on też nosi czterdziestkę...
Tak łatwo się jednak nie poddamy! Dziś, między burzą czwartą a piątą, przeczesywałam sklepy w centrum. Sekretarka ze szkoły poradziła mi, żeby zajrzeć tam do sklepów z nazwą "calzado" (co po kolumbijsku oznacza obuwie, no bo nie hiszpańskie "zapatos" przecież...) i... sukces!!! Znalazłam cudne trzewiczki, skórzane, w moim limicie cenowym i pani sprzedawczyni pobłogosławiła jeszcze na drogę, jak usłyszała, że tu uczę angielskiego dzieciaki. I za to Kolumbijczyków lubię, między innymi :o).

środa, 10 października 2012

[27].

Karla z dzieciakami z drugiej i trzeciej klasy
Kilka miesięcy temu pracowała z nami jako wolontariuszka Karla z Malty (nareszcie ktoś z Europy!, bo ja tu mam stały zestaw wolontariuszy z czterech krajów głównie: USA, Kanada, Australia i Nowa Zelandia). Bardzo się z Karlą polubiłyśmy, a ona polubiła moje niewidome dzieciaki. W drodze do pracy - a przebijałyśmy się przez pół Bogoty - miałyśmy dużo czasu na rozmowy. Okazało się, że jej Mama pracuje jako nauczycielka angielskiego w Verdala Internacional School na Malcie i co roku zbiera razem ze swoimi uczniami fundusze na różne cele charytatywne. W ubiegłym roku przekazali pieniądze jednej ze szkół w Gwatemali. Zapytałam więc Karlę, czy może w tym roku jej Mama i uczniowie nie zechcieliby wesprzeć moich dzieciaków z Instituto para Ninos Ciegos. Zrobiłam więc prezentację, wysłałam i.... ku mojej radości dostałam pozytywną odpowiedź! A potem okazało się, że jednemu z uczniów, Jamesowi, tak się spodobała ta inicjatywa, że postanowił dołożyć jeszcze coś ekstra od siebie. I to jest naprawdę COŚ. James wyrusza 18 października na Kilimanjaro właśnie z intencją zebrania funduszy na zakup maszyn do pisania Braille'm dla ośrodka. To absolutnie cudowna rzecz, bo bardzo nam tego sprzętu brakuje. Efekt jest taki, że dzieci uczą się wszystkiego na pamięć i nie mają wystarczającej praktyki w pisaniu i czytaniu. Szczególnie to dotyczy moich lekcji angielskiego. Byłoby cudownie móc rozdać dzieciakom materiały napisane po angielsku i uczyć je też pisowni, a nie tylko zapamiętywania wyrazów. Trzymam więc kciuki za James'a i za jego wspinaczkę i wszyscy się tu tym bardzo ekscytujemy. Jeśli chcielibyście mieć w tym cudnym projekcie swój wkład, to więcej informacji na stronie www James'a http://kilimanjaroclimb.alert.com.mt/, tam też można bezpośrednio wpłacić pieniądze na fundusz dla dzieciaków. Wszystkim darczyńcom z całego serca dziękujemy :o).

wtorek, 9 października 2012

[26].

Dopiero 9 października, a w Kolumbii Halloween w pełni. Straszymy się od tygodnia. Wystawy sklepowe pełne wampirów, duchów i nieboszczyków. Nawet w mojej ulubionej cukierni Pasteleria Toledo na drzwiach od lodówek z napojami i ciachami poprzyklejanie pokrwawione łapki kościotrupa... trochę to apetyt co wrażliwszym odbiera, ale trudno, jak się bawić, to się bawić.
Ja cały weekend spędziłam na szukaniu halloweenowych zabaw dla dzieciaków, różnych szablonów do zabawek, które możemy zrobić, no i historii, którymi będę ich straszyć - po angielsku i po hiszpańsku :o).
Z dzieciakami z Colegio Ricuarte de Soacha zaczęliśmy dziś - robiliśmy maski. - "Teacher, teacher, czy drakula może mieć czerwone zęby?" To zależy, czy jest przed czy po... - "Teacher Monica, wytniesz mi oczy w mojej mumii?" Z radością...
- "Teacher, potrzebuję trochę dłuższy sznureczek" - Po co ci? - "Na szubieniczkę taką malutką..." I tak weszliśmy w halloweenowy klimat. W czwartek z moimi niewidomymi dzieciakami będziemy robić duchy z lizaków i chusteczek do nosa i łańcuchy papierowe do powieszenia - dyniowo-nietoperzowe. W planie jeszcze origami (mumia, nietoperz i kapelusz wiedźmy), ale zajmie mi to trochę czasu, więc pewnie wyrobię się dopiero na 31 października ;o).
Aaa, po drodze z Soacha do domu widzieliśmy przed jednym z biurowców dopasowaną do okoliczności ideę "wash&go", czyli dwa w jednym: bożonarodzeniową choinkę przystrojoną dyniami i szkielecikami. Oniemiałam. Szkoda, że pan kierowca prowadził autobus z prędkością światła, co skutecznie uniemożliwiło zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia. Nic nie szkodzi, choinka postoi pewnie do stycznia :o).

poniedziałek, 8 października 2012

[25].

Tydzień temu postanowiłam wyrwać się z zimnej i betonowej (no trudno...) Bogoty, żeby zaczerpnąć gdzieś świeżego powietrza i nacieszyć oczy zielenią. JL oznajmił, że kupił nowy namiot, więc świetnie się składa...
Valle de Halcones (Dolina Sokołów - bez sokołów...)
Może do Melgar? Eeee..., za dużo ludzi, za głośno i średnio ładnie (to ja), ale za to ciepło! (to JL). To był argument, ale jakoś mnie nie przekonał. To może Villeta? Lepiej..., ale trochę daleko, a my tu już mamy porę lunchu i ciągle w Bogocie... No to może Suesca? (ja - widziałam u kolegi na fejsie super zdjęcia, więc zaczęłam forsować mój pomysł ;o). JL się ożywił - tak, jedźmy tam! Musisz zobaczyć Dolinę Sokołów!
No tośmy się zapakowali w autobus i po półtorej godzinie znaleźliśmy się w dość uroczej wioseczce. Pole namiotowe położone u podnóża skał, cicho, zielono i... zimno, jak się okazało, pieruńsko. Mój lekuchny śpiworek ma jedną zaletę, jest lekuchny, ale komfort spania zapewnia powyżej 17 st. C., a nie przy 10... Jakoś przeżyliśmy tą noc i po śniadaniu (zupa a la rosół ze sztukamięsem, czekolada na gorąco i kolumbijski croissant czyli pan de rollo - zestaw cokolwiek wydaje się dziwny na pierwszy rzut oka, ale dla kogoś, kto zamierza kilka godzin spędzić w górach - genialny) ruszyliśmy w trasę. Trochę padało, momentami nawet bardzo, więc więcej amatorów spacerów nie spotkaliśmy. Wspinaliśmy się na skałki, schodziliśmy do dolin, by potem wyjść na cudne połoninki z widokiem na malownicze górki. A jak się już całkiem zmęczyliśmy, to zalegliśmy w miejscu z takim widokiem, że nie chciało nam się wracać i zaczęliśmy się wygłupiać z aparatem... Efekt taki:
Refugio Angeli
Suesca jest taką mekką dla wszystkich, którzy lubią się wspinać po skałkach, albo chcą się nauczyć. Przy samym polu namiotowym jest mnóstwo ścianek o różnym stopniu trudności. Fajnie jest poprzyglądać się, jak młodzi ludzie zmagają się z taką materią. To nas trochę natchnęło do różnych refleksji i nie wiem, jak to się stało, ale w tych naszych rozważaniach zabrnęliśmy do historii Dżyngis-chana i jego konia Bucefała, a potem zahaczyliśmy o Marco Polo. I trzeba było wracać... Po drodze skorzystaliśmy jeszcze z zaproszenia przemiłej właścicielki refugia po drodze. Angela oprowadziła nas po cudnej farmie, gdzie można wynająć pokoje, zrobić sobie ognisko, albo też skorzystać z pola namiotowego. Bardzo nam się tam podobało i chyba szybko tam wrócimy...

niedziela, 7 października 2012

[24].

Blogi fascynują mnie odkąd zaczęły być modne. Najbardziej lubię te ilustrowane pięknymi zdjęciami - moda, przepisy kulinarne, albo po prostu coś codziennego co ma swoje naturalne, chwilowe piękno. Potem są blogi podróżnicze - pełne przygód, porad i oczywiście zjawiskowych zdjęć.
A ja dziś o blogach moich wolontariuszy :).
Fajnie jest poczytać historie, których się jest świadkiem, z różnych perspektyw. Bo na co dzień życie się toczy niby normalnie: biegamy do pracy w różne miejsca Bogoty, potem się spotykamy na lunchu, albo nie, potem znowu jakieś obowiązki, a wieczorem czas wolny i różne atrakcje. I niby ten sam dzień ma każdy z nas, a jednak totalnie inny.
Blog pierwszy - Lupe z USA: http://travelingsamaritan.com/
Lupe wychował się w domu dziecka. Miał sporo szczęścia, bo trafił na dobrych ludzi i do dobrej szkoły. Od kilku lat pracuje dla jednej ze stacji radiowej w Stanach, a gdy ma trochę urlopu spędza go właśnie jako wolontariusz. Bardzo lubię jego blog, bo jest zabawny, ale też refleksyjny i momentami bardzo filozoficzny. I Lupe robi świetne zdjęcia, tzn. robił, dopóki jego IPhone nie znalazł nowego właściciela, niestety...
Blog drugi - Eriki z USA: http://erikatrev.blogspot.com/
Spędzanie czasu z Eriką to zawsze niezła zabawa, bo ona jest po prostu tak pełna energii i otwarta na wszystko, że zaraża tym swoim optymizmem. Do tego uwielbia jeść i tym zdobyła moje serce :o). Specjalnie dla Eriki kupujemy biały cukier, bo rozczuliła nas stwierdzeniem, że ona wie, że brązowy cukier jest zdrowszy, bo nie przetworzony, ale jakoś dziwnie się z nim czuje, więc tęskni za białym... Blog Eriki jest zderzeniem amerykańskiego świata, w którym żyje, z kolumbijską rzeczywistością, w której przyszło jej żyć przez dwa miesiące. Jest tam mnóstwo śmiesznych uwag i spostrzeżeń, ale też czasem refleksja nad tym, kim jesteśmy  i dokąd zmierzamy.
Blog trzeci - Sary z USA: http://quartercenturyjourney.blogspot.com/
Sara urodziła się w Bogocie, ale została adoptowana przez żydowskie małżeństwo z USA, więc mieszka w Bostonie i prawie nie mówi po hiszpańsku. Jej decyzja o wolontariacie w Kolumbii to podróż w poszukiwaniu rodzonej matki. A jej blog to poszukiwanie - zakończone sukcesem, mogę zdradzić, dokumentuje właśnie jej blog. Sara jest trochę artystką, trochę ekscentryczką w sposobie swojego zachowania, ale przy tym tak urocza i zjawiskowa, że wszystko co jej dotyczy, wzbudza ogólne zainteresowanie.
Miłej lektury! :)