środa, 7 maja 2014

[71].

M. była przewodniczką wycieczki po Peru i Boliwii, w której brałam udział kilka lat temu. Nie znałam jeszcze wtedy na tyle hiszpańskiego i nie czułam się na siłach podróżować na własną rękę po Ameryce Południowej, więc skorzystałam z opcji wycieczki trampingowej. To taka forma, że co prawda jeździ się w grupie do 10 osób, ale za to lokalnymi środkami transportu, śpi się albo w hostelach, albo u rodzin i ma się jednak bliższy kontakt z lokalnymi społecznościami i ich kulturą. Tyle tylko, że przewodnik dba o przejazdy, rezerwacje i spina w miarę ustalony program, który jednak czasem podlega modyfikacjom, np. jak na granicy peruwiańsko-boliwijskiej wybucha strajk i nie można jej przekroczyć, to wtedy realizuje się zwiedzanie tych rejonów, które były przewidziane na późniejszy okres, albo wymyśla się na bieżąco plan B. I M. pod tym względem jest absolutnym mistrzem, poza tym naprawdę interesuje się historią Ameryki Łacińskiej, zna mnóstwo tamtejszych legend, świetnie potrafi opowiadać i inspirować do własnych poszukiwań. Dość powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy i mamy kontakt do dziś.
A wczoraj się znów widziałyśmy i opowiadałam M. o tym artykule z DF o Aracatace. M. się bardzo ożywiła, bo rok temu tam pojechała! Jej doświadczenia były inne, niż autora artykułu, ale dość niesamowite, jakby żywcem wzięte z książek Marqueza.
Aracataca (www.peru21.pe)
Zaczęło się od tego, że chcąc dojechać z Cartageny do Aracataki autobusem, kierowca wysadził ją na jakimś pustkowiu wskazując ręką, że to tam... - Gdzie tam?, jak TAM nic nie ma! - zdziwiła się M., ale nie za bardzo, bo od wielu lat podróżuje po Ameryce i naprawdę niewiele rzeczy jest ją już w stanie naprawdę zdziwić. Posłusznie więc wysiadła i udała się we wskazanym kierunku, by po jakimś czasie dojść do uśpionego miasteczka - jedna główna droga, zero turystów, senność i upał. Wylądowała w hotelu prowadzonym przez Holendra i Amerykankę (jest o nich w artykule), których akurat nie było w kraju. Wieczorem dołączył do niej jeszcze jakiś również zafascynowany Marquezem Włoch.
Za dnia M. wybrała się na poszukiwania ducha Marqueza i to co się wydarzyło, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Jakiś starszy pan z punktu ksero zaprosił ją na wycieczkę swoim motorkiem po miejscach, gdzie swe stopy stawiał Wielki Gabo. W ośrodku kultury (chyba) jakaś pani wręczyła jej mapkę odbitą na ksero z atrakcjami związanymi z pisarzem. Było tego 100 (sto!!!) pozycji wzdłuż tej jednej głównej drogi w Aracatace. M. była tym tak zafascynowana, że aż wzbudziła ogólne zainteresowanie innych mieszkańców, którzy witali się z nią jak z angielską królową. I tym to sposobem M., na motorku ze swoim przewodnikiem, zwiedziła dom, w którym urodził się Marquez (rekonstrukcja), przeszła się ścieżką, którą on chodził do szkoły, zobaczyła placyk walki kogutów (przechodząc zresztą przez czyjś prywatny dom, patio, jakiś pokój ze śpiącymi dziećmi, etc.), gdzie bywał Gabo i jeszcze kilka innych tego typu miejsc. Wszystko (poza domem dziadka Marqueza) w dość opłakanym i zapomnianym stanie, ale jej przewodnik opowiadał o tym z takim entuzjazmem, jakby to były zabytki na miarę Machu Picchu. Punkt kulminacyjny nastąpił na końcu - dojechali do jakiegoś domu/baru, gdzie przewodnik wskazał na starutkiego pana mówiąc - A to jest brat Marqueza, możesz uścisnąć mu rękę! Co M. niezwłocznie uczyniła z atencją, choć w głowie tłukły jej się  myśli, że pisarz raczej to miał dwie siostry a nie brata, ale niech tam! Wszystko to miało jakąś taką magię i surrealizm, że M. naprawdę czuła się jak w Macondo.
A ja sobie pomyślałam, że może jest jeszcze jakaś nadzieja dla tego miasteczka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz