wtorek, 29 kwietnia 2014

[70].



Jo podrzuciła mi ostatni Duży Format z artykułem pt. „To myjesteśmy Macondo, do cholery!”. Smutny bardzo obraz miejscowości Aracataca z niego wyziera. Tam urodził się Gabriel Garcia Marquez, ale mieszkał tam tylko jako dziecko. Co nie zmienia faktu, że wielu jego biografów, i on sam zresztą twierdził, że wiele pomysłów na swoje historie zaczerpnął właśnie ze swojego rodzinnego miasta. A to z kolei jego mieszkańcom pozwala sądzić, że to oni są spadkobiercami Macondo. Jeden z byłych burmistrzów Aracataki promuje nawet pomysł zmiany nazwy miasteczka na Macondo właśnie. Zainteresowanych odsyłam do artykułu, bo jest naprawdę ciekawy, a na mnie zrobił ogromne wrażenie i wprawił w straszny smutek.
fot. www.unipymes.com
I to właściwie tytułem wstępu do czegoś, co się wydarzyło niedawno. Mieliśmy burzliwą dyskusję z JL, gdzie ja, z pozycji optymisty, broniłam jego kraju, a on, z pozycji realisty (nie pesymisty – jak się zgodziliśmy oboje), próbował mnie przekonać do swoich racji, że Kolumbia się stacza i nigdy nie będzie normalnym krajem.
Co mnie już na początku rozśmieszyło, to to, że wysnuł ten sam postulat, który my mieliśmy jako dzieci w głębokiej komunie: żeby USA wypowiedziały wojnę Polsce, to nareszcie mielibyśmy wszystko! I JL, który przecież nie mógł o tym wiedzieć, powiedział dokładnie to samo: że idealnym wyjściem dla Kolumbii byłoby zajęcie jej terytorium przez Amerykanów. Na szczęście Kolumbia to nie Krym, a USA to nie Rosja. Co nie zmienia faktu, że rzeczywiście ziemie na przykład nad Pacyfikiem są masowo wykupywane przez zagraniczne koncerny i rząd na to wszystko zezwala, ciesząc się chwilowym przypływem gotówki, która według JL nigdy nie trafia na cele państwowe, tylko do prywatnej kieszeni polityków. Ówczesny prezydent Santos jest m.in. z tego powodu krytykowany, że wyprzedaje własny kraj. Ja o tym wszystkim wiem, i przyznawałam JL rację, ale uświadamiałam mu też, że mieszkając przez ponad rok w Bogocie widziałam pozytywne zmiany w tym mieście, a więc i poniekąd kraju: że młodzież jest coraz bardziej ambitna, że chce się kształcić, że Kolumbijczycy szukają możliwości studiowania zagranicą, że otwiera się wiele międzynarodowych firm, ale też że samo miasto robi bardzo dużo dla mieszkańców – liczba darmowych imprez jest tam naprawdę powalająca, od fantastycznych festiwali
Gabriel Garcia Marquez
Jazz al Parque, czy Salsa al Parque, po wystawy, czy eventy organizowane w różnych dzielnicach Bogoty. I naprawdę jest tego dużo więcej niż w Warszawie i z dużo większym rozmachem. JL przyznawał mi rację, ale mocno się upierał, że korupcja wśród polityków, policji i wojska skutecznie hamuje rozwój kraju i utrzymuje gigantyczne podziały społeczne pomiędzy megabogatymi a skrajnie biednymi (jako obcokrajowiec miałam bliskie kontakty z obydwoma tymi grupami, więc wiem co mówię). I że potrzeba kilku generacji, żeby ludzie może w końcu zrozumieli, że rujnują swój własny kraj, a akceptując korupcję tych u władzy, sami skazują się na bycie krajem trzeciego świata.
Ja się upierałam, że na pewno mniej czasu, że może 10-15 lat i na pewno będzie widać pozytywne zmiany.
I właściwie odłożyliśmy temat na półkę. A potem przeczytałam ten artykuł w DF… I chyba muszę się przyznać JL, że już nie jestem taką optymistką :o(.

1 komentarz:

  1. Kolumbia to piękny kraj, tylko korupcja i złe rządy nie pozwalają wykorzystać potencjału - to refren, jaki powtarza się w wielu moich rozmowach z Kolumbijczykami: taksówkarzami, studentami, nauczycielami, nawet wujkiem Moni ;-) Teraz część z nadzieją czeka na powrót Petro.

    OdpowiedzUsuń