czwartek, 27 grudnia 2012

[40].

Boże Narodzenie w Kolumbii wygląda trochę inaczej, choć to tak jak Polska kraj prawie w 100% katolicki.
W przeddzień Wigilii wybrałam się do kościoła (niedziela). W trakcie mszy jeden z kleryków rozdawał dzieciakom i innym chętnym grzechotki do robienia hałasu w trakcie śpiewania pieśni. A po mszy odbyła się mała procesja z Dzieciątkiem w żłóbku z okrzykami "Te amamos Nino Jesus!" (czyli kochamy Cię Dzieciątko Jezu). Było to radosne, trochę zaskakujące, ale też takie ujmujące.
Nasz Wigilijny Stół
Wigilia to normalny dzień pracy tutaj, co więcej, sklepy są otwarte do 23.00, bo do uroczystej kolacji siada się przed północą! Maria, która pomaga nam gotując i sprzątając w fundacji, była mocno zdziwiona, gdy zaprosiłam ją na naszą wigilijną kolację o 18.00. - "Co ja będę robić przez resztę wieczoru??" - zapytała stroskana. Uspokoiłam ją, że Wigilia to nie "dinner", więc zapewne skończymy świętować właśnie przed północą, a potem się zobaczy.
Cały dzień krzątałam się więc w kuchni z Marią, Rose (Australia) i Cleo (USA). Menu wigilijne było niezłym mixem: ja przygotowałam barszcz, rybę w pieczarkach, racuchy i sałatkę. Dziewczyny zajęły się przystawkami i słodyczami - pralinki, cornflejksy w czekoladzie, płatki owsiane z czekoladą etc., nadziewane pomidorki koktajlowe, pasta z brie i marynowanej papryki, grzaneczki z twarożkiem i ogórkiem. Do kolacji zasiedliśmy koło 19.00 (Colombian Standard Time ;o).
Niestety opłatek od Rodziców nie doleciał na czas (może doleci na Sylwestra...), więc zaczęliśmy toastem. Były życzenia od wszystkich dla wszystkich i indywidualnie, i mnóstwo śmiechu i żartów, i jakoś udało się bez nostalgii. No i było bardzo międzynarodowo: USA, Australia, Wielka Brytania, Macedonia (zamieszkała w Australii), troje Kolumbijczyków i ja.
Gareth jako Święty
Po menu konkretnym zrobiliśmy sobie przerwę na prezenty. Gareth z Anglii świetnie wczuł się w swoją rolę - był chyba najlepszym Mikołajem, jakiego miałam w życiu, poza moim Tatą oczywiście, który pozostanie bezkonkurencyjny na zawsze :o).
Potem na stół wjechały słodycze - natilla (taki budyń o smaku karmelowym i kokosowym, tylko o galaretkowatej konsystencji) - tradycyjny świąteczny przysmak w Kolumbii, słodycze zrobione przez dziewczyny i ciasta, które kupiłam w cukierni. Na lody już nikt nie miał siły...
Po kolacji koło północy Kolumbijczycy puszczają sztuczne ognie (huczało do rana) i idą w tango! Zwyczajowo tańczy się do białego rana, a w dzień Bożego Narodzenia trochę odsypia i odpoczywa. My nie poddaliśmy się tej tradycji, trochę jeszcze pogadaliśmy, pobawiliśmy się naszymi prezentami i grzecznie poszliśmy spać.
25 grudnia koło południa ulice były kompletnie puste. Jechaliśmy z Jose Luisem do niewidomych dzieciaków - z cukierkami, piernikami i świątecznymi opowiadaniami, które JL im czytał. Dzieciaki były zachwycone, że ktoś ich odwiedził tego dnia, a ja przeszczęśliwa, że mogliśmy pobyć z nimi chwilę, pogadać, poprzytulać i wspólnie pośmiać się z czytanych historii.
A potem poszliśmy na długi spacer po Starym Mieście i tak minęły święta na obczyźnie :o).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz