poniedziałek, 13 sierpnia 2012

[11].

W sobotni wieczór C. zaprosił mnie do kina. Wylądowaliśmy w gigantycznej galerii handlowej Unicentro na północy Bogoty. Obejrzeliśmy w tamtejszym cinemaxie średniej jakości (jak dla mnie) komedię pt. "Sanandresito", a potem poszliśmy na kolację do Crepes & Waffles (uwielbiam...). I poczułam się całkiem jakbym była w Warszawie! Niektórzy Kolumbijczycy też nie mają lepszego pomysłu, niż spędzanie weekendu w centrum handlowym (tłumy!), też tu się produkuje słabawe filmy, podczas których publiczność zwija się ze śmiechu (ja nie... trzech czwartych dowcipów, czy gagów sytuacyjnych po prostu nie zrozumiałam, nawet jeśli C. dobrotliwie mi tłumaczył po angielsku o co chodziło). A potem można wylądować w fajnej sieciowej restauracji na pysznych naleśnikach. I jeszcze miałam podwózkę do domu. No Europa proszę Państwa, czyli północ Bogoty.
Zupa dla bezdomnych, w aluminiowych miskach, gorrrrąca....
A innego dnia ląduję na południu Bogoty, w dzielnicy La Macarena, gdzie pracujemy w stołówce dla bezdomnych. I tam pracuje Mario, koło 50. lat, zawsze w dobrym humorze, żartuje i zaczepia wszystkich. Z Mariem najczęściej robimy sok - on obsługuje maszynę, ja donoszę owoce i wodę, i tak produkujemy ze sto litrów soku do posiłku dla ludzi przychodzących do jadłodajni. A potem pijemy z Mariem kawę w biedniutkim barze tuż obok za mniej niż dolara, a kawę tu mają zawsze dobrą, niezależnie od ceny. Idziemy na okoliczny rynek po bananki i granadille (dolar), i potem maszerujemy 4 bloki w dół (czyli z Carrery 3 do Carrery 7), żeby złapać busika - on do swojej dzielnicy Sata Fe, ja do swojej. I to jest prawdziwa Kolumbia.
Dwa światy, a ja sobie żyję w obydwu. I to jest naprawdę genialne.

4 komentarze:

  1. no, nie powiem, fajnie jest :)

    OdpowiedzUsuń
  2. świetne :-) założyłam skarbonkę w intencji biletu do Bogoty (z ostatniej promocji LH nie uda mi się skorzystać). ściskam :-)

    OdpowiedzUsuń