Weszliśmy z rozmachem (burza z gradem wielkości zielonego groszku) w porę deszczową w Bogocie. Na moje pytanie, jak długo to potrwa, dostawałam różne odpowiedzi. Wyciągając średnią - do grudnia... Zdałam więc sobie sprawę, że w moich trampkach długo nie pociągnę. Ruszyłam na poszukiwanie jakichś bardziej odpornych na wodę butów. I cóż się okazało? Otóż:
1) sklepów z butami tu zatrzęsienie, ale oferta uboga, jak dla mnie - mogłam wybierać między sandałami (co jest dość słabą opcją mając na uwadze powyższe), 11-centymetrowymi szpilami (jestem pod wrażeniem - fasonów, kolorów i dziewczyn, które naprawdę w tym chodzą na co dzień po tych super dziurawych ulicach i chodnikach, a czasem ich braku) albo kozakami - nie lubię;
2) buty owe są naprawdę słabowitej jakości i po prostu nieładne, ale wszyscy tu w takich chodzą, więc nie ma co marudzić;
3) i teraz najlepsze - buty dla kobiet kończą się na numerze 38...
Nie mając o tym pojęcia dawałam się uwodzić paniom sprzedawczyniom i panom sprzedawcom, którzy prezentowali mi coraz to nowe modele. Gdy już oceniałam, że coś z tego mogę ewentualnie przymierzyć, uprzejmie poprosiłam o rozmiar 40 i wtedy rozmowy przybierały innych charakter. - Ayyyy noooo! Takiego rozmiaru to w tym modelu nigdy nie mieliśmy... Nauczona tym faktem pomyślałam, że może wcisnę się w jakieś 39 i tym samym ominę "barierę dźwięku"? Nic z tego, 38 i ani milimetra więcej. Poczułam się jak Guliwer w świecie Liliputów... I żeby jeszcze tego było mało, JL chciał mnie pocieszyć i powiedział, że on też nosi 40, więc może mi jakieś buty ze swojej kolekcji pożyczyć. Poskarżyłam się moim szefom w szkole, gdzie uczę angielskiego (bardzo fajni, sympatyczni ludzie) i szef marketingu mnie dobił - on też nosi czterdziestkę...
Tak łatwo się jednak nie poddamy! Dziś, między burzą czwartą a piątą, przeczesywałam sklepy w centrum. Sekretarka ze szkoły poradziła mi, żeby zajrzeć tam do sklepów z nazwą "calzado" (co po kolumbijsku oznacza obuwie, no bo nie hiszpańskie "zapatos" przecież...) i... sukces!!! Znalazłam cudne trzewiczki, skórzane, w moim limicie cenowym i pani sprzedawczyni pobłogosławiła jeszcze na drogę, jak usłyszała, że tu uczę angielskiego dzieciaki. I za to Kolumbijczyków lubię, między innymi :o).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz