poniedziałek, 8 października 2012

[25].

Tydzień temu postanowiłam wyrwać się z zimnej i betonowej (no trudno...) Bogoty, żeby zaczerpnąć gdzieś świeżego powietrza i nacieszyć oczy zielenią. JL oznajmił, że kupił nowy namiot, więc świetnie się składa...
Valle de Halcones (Dolina Sokołów - bez sokołów...)
Może do Melgar? Eeee..., za dużo ludzi, za głośno i średnio ładnie (to ja), ale za to ciepło! (to JL). To był argument, ale jakoś mnie nie przekonał. To może Villeta? Lepiej..., ale trochę daleko, a my tu już mamy porę lunchu i ciągle w Bogocie... No to może Suesca? (ja - widziałam u kolegi na fejsie super zdjęcia, więc zaczęłam forsować mój pomysł ;o). JL się ożywił - tak, jedźmy tam! Musisz zobaczyć Dolinę Sokołów!
No tośmy się zapakowali w autobus i po półtorej godzinie znaleźliśmy się w dość uroczej wioseczce. Pole namiotowe położone u podnóża skał, cicho, zielono i... zimno, jak się okazało, pieruńsko. Mój lekuchny śpiworek ma jedną zaletę, jest lekuchny, ale komfort spania zapewnia powyżej 17 st. C., a nie przy 10... Jakoś przeżyliśmy tą noc i po śniadaniu (zupa a la rosół ze sztukamięsem, czekolada na gorąco i kolumbijski croissant czyli pan de rollo - zestaw cokolwiek wydaje się dziwny na pierwszy rzut oka, ale dla kogoś, kto zamierza kilka godzin spędzić w górach - genialny) ruszyliśmy w trasę. Trochę padało, momentami nawet bardzo, więc więcej amatorów spacerów nie spotkaliśmy. Wspinaliśmy się na skałki, schodziliśmy do dolin, by potem wyjść na cudne połoninki z widokiem na malownicze górki. A jak się już całkiem zmęczyliśmy, to zalegliśmy w miejscu z takim widokiem, że nie chciało nam się wracać i zaczęliśmy się wygłupiać z aparatem... Efekt taki:
Refugio Angeli
Suesca jest taką mekką dla wszystkich, którzy lubią się wspinać po skałkach, albo chcą się nauczyć. Przy samym polu namiotowym jest mnóstwo ścianek o różnym stopniu trudności. Fajnie jest poprzyglądać się, jak młodzi ludzie zmagają się z taką materią. To nas trochę natchnęło do różnych refleksji i nie wiem, jak to się stało, ale w tych naszych rozważaniach zabrnęliśmy do historii Dżyngis-chana i jego konia Bucefała, a potem zahaczyliśmy o Marco Polo. I trzeba było wracać... Po drodze skorzystaliśmy jeszcze z zaproszenia przemiłej właścicielki refugia po drodze. Angela oprowadziła nas po cudnej farmie, gdzie można wynająć pokoje, zrobić sobie ognisko, albo też skorzystać z pola namiotowego. Bardzo nam się tam podobało i chyba szybko tam wrócimy...

5 komentarzy:

  1. widzę szczęściarę...

    OdpowiedzUsuń
  2. oj taaaaaak :)
    szczęście trwa nadal :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę tu wystąpić w obronie Bucefała, który poczuł się urażony nazwaniem go koniem Dżyngis-chana :-))

    OdpowiedzUsuń
  4. tak, wiedziałam, że coś mi tu nie gra... nie ten koń, nie ten władca... ;o)

    OdpowiedzUsuń
  5. But tell me does she kiss
    Like I used to kiss you?
    Does it feel the same
    When she calls your name?
    Somewhere deep inside
    You must know I miss you
    But what can I say
    Rules must be obeyed

    to nie moje, to Abby...

    OdpowiedzUsuń