wtorek, 5 maja 2015

[83.] Jamie Oliver ratuje Chiapas

Wstrząsnął mną artykuł, który przeczytałam niedawno na meksykańskim portalu sinembargo.mx. A przeczytałam go dlatego, że pojawił się w nim Jamie Oliver, jeden z moich ulubionych kucharzy-celebrytów, którego wielbię nie tylko za przepisy, ale też za działalność na rzecz zdrowego żywienia wśród dzieci.
Jego kampanie pod hasłem "Food Revolution" odbyły się już w wielu częściach świata - ta pierwsza w rodzimej Wielkiej Brytanii, ta najsłynniejsza w USA (pamiętacie, prawda? na pytanie skąd się bierze mleko, młodzi Amerykanie wskazywali półki sklepowe z kartonami mleka...).
Jamie w Chiapas (c) Alejandro Calvillo via sinembargo.mx

Nic dziwnego, że lekarze i inni aktywiści z Meksyku wezwali go na ratunek, gdy dane dotyczące otyłości i zachorowalności np. na cukrzycę przekroczyły wszelkie alarmujące granice. A to wszystko z CocaColą w tle, która posłużyła jako przykładowy producent napojów chłodzących o wysokiej zawartości składników słodzących i innych szkodliwych substancji, gdy spożywa się je w nadmiarze. Tu trzeba podkreślić - kilka łyków coli pewnie nie zaszkodzi, jeśli uwzględnimy ją w codziennej diecie, ale niestety rzadko na kilku łykach się kończy...
Wracając jednak do tematu: zaczęłam szperać w internecie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o regionie Chiapas w Meksyku, gdzie istnieje jedna z największych fabryk coli, zaopatrująca całą Amerykę Łacińską (czyli Amerykę Środkową i Południową łącznie). Ludzie tam żyjący, a szczególnie dzieci, traktują colę niemal jak wodę - autorka jednego z artykułów podaje, że jeśli półlitrowa butelka coli jest dla dziecka za ciężka do trzymania, to matki przelewają zawartość do mniejszych, poręczniejszych buteleczek!!! I tak ten napój staje się nieodłącznym dodatkiem do codziennego życia. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia w powyższym artykule. CocaCola oczywiście deklaruje, jak wiele innych tego typu koncernów, że nie reklamuje swoich produktów do dzieci poniżej 12 roku życia, ani nie wykorzystuje ich wizerunku w reklamach, ale przecież konsumpcji nie zakaże. A edukacja nt. szkodliwości w przypadku nadmiernego spożywania takich napojów dociera do tych, którzy i tak już to wiedzą.
Kto może przekonać rodziców i dzieciaki do bardziej krytycznego spojrzenia na kwestie żywienia i spowodować zmianę w zachowaniu? Może Jamie. Będę mocno trzymała za niego kciuki. Choć wiem, jak to będzie potwornie trudne. W Polsce te zmiany na lepsze (czytaj: zdrowsze) już powoli widać, głównie dzięki różnym kampaniom organizowanym od lat przez firmy i fundacje, a wspierane przez kuratoria oświaty, czy MEN. Kilka dobrych lat, a dopiero teraz mam wrażenie, że ta świadomość rodziców jest jakby odrobinę większa.
Patrzę jednak wstecz na Kolumbię i niestety stwierdzam, że przed nią (i innymi krajami Ameryki Łacińskiej) ta droga jest jeszcze bardzo długa, ba, ona się jeszcze nie zaczęła! W Kolumbii nie ma posiłku bez 'gaseosa', czyli odpowiednika naszej oranżady - pije się te kolorowe napoje hektolitrami od najmłodszego. Na drugim miejscu kawa i na szczęście soki owocowe (słodzone jednak konkretnie). Woda praktycznie nie istnieje, herbata też (gdy poprosiłam o nią w barze, to albo nie mieli, albo pytali czy jestem chora - wtedy znalazła się jakaś ziołowa).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz