sobota, 28 lipca 2012

[8].

Nie lubię arepas. Nie lubię i już. To takie placki zrobione z mąki kukurydzianej. Mogą być uprażone, albo usmażone w głębokim tłuszczu (brrr...). Mogą być od razu z serem, albo też później przekrojone i nadziane sadzonym jajkiem,  jakimś mięsem, albo czymkolwiek innym. W Kolumbii jada się je od świtu do nocy. Na śniadanie - nasza Algeris, szefowa kuchni, serwuje je na przykład z masłem i czekoladą do picia (i ta opcja jest jeszcze dla mnie do zniesienia). Na lunch, jako dodatek do zupy, albo nawet do kurczaka z ryżem i z ziemniakami, bo ziemniak występuje tu jako warzywo, surówka niemal, więc ryż i ziemniak obowiązkowo, a arepa w gratisie... Jada się je jako przekąskę pomiędzy głównymi posiłkami - na ulicy, z dymiącego wózeczka, można je dostać wszędzie. No i późną nocą, kiedy zmęczeni i straszliwie głodni "salseros" opuszczają swoje potańcówki. G. zaproponował "arepitę" dzisiaj o 1.00 w nocy, po dwóch godzinach szaleńczego reggaetonu na parkiecie. Z grzeczności nie odmówiłam, ale zażądałam piwa i jakoś poszło...

wtorek, 24 lipca 2012

[7].

Cisza, spokój, nic się nie dzieje...
Kogo nie spytam, co u niego słychać, to prawie zawsze otrzymuję odpowiedź "ayyy! corriendo!", czyli że jest zabiegany (w wolnym tłumaczeniu), ma dużo pracy, w pośpiechu i stresie. Tylko że ten pośpiech i stres z naszym europejskim niewiele ma wspólnego. Bo tutaj wynika to zazwyczaj z chaotycznego zachowania, braku planu i jakiegoś chwilowego rozedrgania. A potem i tak wszystko kończy się przy kawce, albo czeka na "mañana". Brak też słowa "punktualność", a zamiast tego my, gringos, posługujemy się takim skrócikiem CST, czyli Colombian Standard Time. Jak się umawiamy na 21.00, to zdecydowanie przed 21.30 nie ma co się pokazywać. Trochę o tym zapominam, więc jak ostatnim razem podjechałam taksówką o 21.23 (a byłyśmy umówione, że zgarnę moją towarzyszkę o 21.30), to ona w ciężkim stresie wyleciała z mokrą głową i świeżo co pomalowanymi paznokciami... o 21.45. 
Taaak, jak to mówi Claudia, nasza śliczna wolontariuszka z Gwatemali: "the time here is an option". I im szybciej się człowiek do tego przyzwyczai, tym lepiej dla niego, bo pozwoli mu to oszczędzić mnóóóóstwo czasu.
Ja z moim temperamentem słyszę za to ciągle: "Tranquila muñeca, tranquila..." ;o)

sobota, 21 lipca 2012

[6].


To teraz jeszcze o panach tańczących salsę, bo o ‘dziewczynach-latinach’ już było.
Panowie, w trampkach najczęściej, spodniach od dresu i bluzach, zachowują się jak królowie parkietu. Popisują się, który zna bardziej odlotowe kroki, puszą niczym pawie i dość krótko trzymają swoje partnerki, którym głównie pozostaje wirować jak fryga, albo próbować nadążyć szybkością kroków za swoim panem. To nawet dość zabawne, bo to zazwyczaj kobieta w tańcu wywija, prowadzona przez partnera, który niejako pozostaje w cieniu. Tutaj jest zupełnie odwrotnie. Siedziałam sobie na stołeczku i podziwiałam ten spektakl w jednym z klubów salsowych, od czasu do czasu tylko zapraszana do tańca. No bo czy gringa może w ogóle umieć tańczyć vallenato, albo bachatę??? Rozjechałam się na obrotach tym razem, ale myślę, że osiągnęłam poziom drugi (w skali 10-stopniowej, przyjmijmy…)

Aaaa, o telefonach jeszcze miało być. Komórkowych rzecz jasna. Nie wiem jak to się dzieje, ale tu prawie wszyscy mają BlackBerry… Gdzie nie spojrzysz, to wszyscy siedzą z tymi telefonami na Fejsie. W Ameryce Łacińskiej 118 mln ludzi ma profil na FB, a Bogota, Meksyk i Buenos Aires są w topowej „10” pod względem liczby użytkowników.
Korzystanie z komórek jest tutaj jednak o wiele bardziej złożone. Otóż: można wykupić sobie abonament, ale zazwyczaj wszyscy kupują kartę SIM i ją po prostu doładowują. Nie doładowują jej jednak, żeby dzwonić, tylko żeby ew. wysyłać SMSy i odbierać telefony, bo dzwoni się z innych telefonów. Wtedy jest taniej. Mam więc swoją komórkę, ale jak chcę zadzwonić do znajomych, to idę do takiego pana (albo pani), który sobie ma kilka komórek na łańcuszkach, pożyczam sobie taki aparacik, wykręcam numer, gadam i płacę panu/pani jakieś grosze. Co to powoduje? A no to, że jak ktoś dzwoni na moją komórkę, a ja odbieram i się przedstawiam imieniem (bo nazwisko zbyt skomplikowane jak na te warunki), to ZAWSZE słyszę: „Con quien hablo?”, czyli z kim rozmawiam? Dzwoni na mój numer przecież i pyta z kim gada! Jeśli już, to ja powinnam zapytać, no nie? Zatem przedstawiam się uprzejmie jeszcze raz i z kolei jak ja nie zidentyfikuję interlokutora, zadaję magiczne pytanie: „Con quien hablo?”. I tak sobie wymieniamy uprzejmości, zanim w czasie latynoskim dojdziemy do sedna sprawy, czyli powodu, dlaczego ktoś do mnie dzwoni… No właśnie, gdyby tu było tak, że każdy ma telefon po to, żeby nie tylko go odbierać, ale też z niego dzwonić, to pewnie byłoby prościej, a tak nigdy nie wiadomo kto do ciebie dzwoni i czy się dodzwonił do właściwej osoby, no więc pyta… Dziś dzwonił O. Oczywiście nie ze swojego telefonu. Na szczęście poznałam po głosie, a on nie pytał, z kim gada ;o).

środa, 18 lipca 2012

[5].

Tabliczki w busach, niby proste, ale bądź tu mądry...
Muszę z tym skończyć. Za każdym razem jak się zgubię, biorę taksówkę... A zazwyczaj wygląda to tak: umawiam się ze znajomymi. Oni podają mi adres, np. Calle 26 # 31a n. 6 i sugerują, żebym wsiadła w czarny autobus, co ma na tabliczce napisane: Aeropuerto, Cll 26. Wsiadam więc, jadę hektary przez 9-milionową Bogotę i... oczywiście przejeżdżam miejsce, gdzie powinnam była wysiąść, bo tu nie ma przystanków, tylko się dzwoni w busie i pan kierowca staje gdzie się chce. Nawet na środku skrzyżowania... Autobusy są małe, kolorowe, bardzo głośne, zdezelowane i mega szybkie. Zatem przeoczenie malutkiej tabliczki na budynku murowane... Żeby tego jeszcze było mało, to odczytanie adresu to też nie lada sztuka. Bo w Bogocie są Carrera(s), czyli ulice idące z północy na południe i Calle(s), czyli ulice idące ze wschodu na zachód. No i mając adres teoretycznie powinno się wiedzieć, który numer to Carrera, a który Calle, ale nie zawsze jest to takie oczywiste. Generalnie zawsze wysiada się na rogu jakiejś Carrery i jakiejś Calle i szuka się żądanego numeru. No więc ja, jak już wspomniałam, najczęściej przejeżdżam mój cel i mocno już spóźniona i zdesperowana łapię taksówkę... ech...
W Bogocie mamy też "metro naziemne", czyli autobusy Transmilenio, które jeżdżą wyznaczonymi torami, niedostępnymi dla innych pojazdów. Ich siatka jest podobna do siatki metra, stąd analogia. Więcej podobieństw brak. O ile rozgryzienie siatki metra paryskiego zajęło mi kilka minut, o tyle tutaj spędziłam 10 minut przed rozkładem jazdy nadal nie wiedząc, gdzie mam iść i w co wsiąść (bo np. w jednym kierunku jedzie B1, a w drugim F1 - po tej samej trasie!, przy czym B1 zatrzymuje się na każdym przystanku, B23 na co drugim, a B19 na co którym popadnie - tak z grubsza, potem odwrotnie...). I w końcu zlitowała się nade mną jakaś kobiecina i wytłumaczyła, który awtobas mam wziąć, gdzie wsiąść i gdzie wysiąść. I za to Kolumbijczyków uwielbiam :). Następnym razem będzie o telefonach ;).

sobota, 14 lipca 2012

[4.]

Nowa znajomość, nowe informacje... Angela, szefowa fundacji Caluce, oświeciła mnie dzisiaj, że w Kolumbii można założyć fundację w pięć minut, co oznacza, że w ostatnich latach powstało ich tyle, że naprawdę trudno znaleźć wartościowych darczyńców. Co więcej, prawie wszystkie liczące się firmy zakładają swoje fundacje, a często są to normalne przedsiębiorstwa mające tylko "Fundación" w nazwie. Angela, żeby od czasu do czasu zapewnić większy wpływ środków na realizację celów jej organizacji, organizuje np. loterie, albo bingo... To akurat kojarzy mi się z filmów z czymś takim...
Kolejny temat do przemyśleń i do przepracowania tutaj.

Póki co mamy weekend, salsowy oczywiście. Jeśli ktoś (ja) brał w Wawie lekcje salsy i wydawało mu się (mi), że to będzie całkiem przydatne i że zaszaleje na tutejszym parkiecie, to się mylił... Salsa owa z kolumbijską nie miała kompletnie nic wspólnego. Co więcej, dziewczyny tańczą tutaj salsę w klapeczkach na obcasiku, w tenisówkach, trampkach albo kozaczkach EMU i można się skichać chcąc się do nich upodobnić... A Latynosi..., matko! ;). Nie poddajemy się jednak tak łatwo, lekcja numer 1.
Vamos!

wtorek, 10 lipca 2012

[3].

Kluczowe słowo na dziś: "despacio", czyli powoli... Dotyczy głównie prędkości (albo jej braku) w podejmowaniu decyzji lub dzianiu się pewnych rzeczy, które mają się zadziać. Dla mnie oznacza to tyle, że jak na razie moje sprawy fundraisingowe schodzą na dalszy plan, bo od przyszłego tygodnia mam zarządzić fundacją i wszystkimi jej projektami, hm... despacio...

Jedno osiągnięcie fundraisingowe jednak jest! Poznałam pana Gregorio, który jest wychowankiem Instituto para Ninos Ciegos (ośrodka dla dzieci niewidomych), aktualnie profesora na Uniwersytecie Pedagogicznym w Bogocie. Razem będziemy układać plan lekcji angielskiego dla klas 1-5 (tak, tak, metodykiem też bywam tutaj, jak potrzeba...), a zagadnięty o wsparcie przy innych działaniach dla dzieciaków, zaoferował swoją pomoc w szukaniu środków, bo ma już w tym doświadczenie. No i super!W kontaktach siła...

Dziś moja kolumbijska komórka wzbogaciła się o 11 nowych kontaktów. Jak będę zawierać znajomości w tym tempie, to niedługo wybudujemy tu jakąś szkołę chyba.

sobota, 7 lipca 2012

[2].

Bogota pierwszego dnia niezwykle łaskawa, co prawda 14 stopni C., ale słońce! W fundacji aktualnie dziewięciu wolontariuszy, głównie z USA, ale też z Chin, Niemiec i Kanady.
I w takim razie kilka słów o fundacji. Założyła ją Monica Sepulveda, Kolumbijka, która sama była wolontariuszką m.in. w Ugandzie i Peru. Od czterech lat prowadzi projekty na rzecz potrzebujących przy wsparciu wolontariuszy kierowanych tutaj z organizacji International Volunteer HQ. Te największe to:
- Colegio w Soacha (przedmieścia Bogoty) - uczymy tam angielskiego i organizujemy dzieciakom czas po lekcjach, albo w trakcie ich wakacji (takie trochę lato w mieście)
- Hogar - dom dziecka - też angielski i zabawy z dzieciakami
Julian i ja na siłowni!
- Instituto para Ninos Ciegos, czyli ośrodek dla dzieci niewidomych - tam też uczymy angielskiego i organizujemy wolny czas dzieciakom - lepimy figurki z plasteliny, malujemy łapkami, idziemy do parku, albo na basen, czasem jak pozyskamy trochę więcej środków, to organizujemy im wycieczki (większość dzieci w ośrodku mieszka tam na stałe, rodziny ich nie odwiedzają)
- opieka nad maluchami (tzw. day care) - to głównie dzieci matek samotnie je wychowujących, które żeby utrzymać rodzinę pracują często cały dzień; swoje dzieci oddają do sióstr zakonnych i my im właśnie pomagamy np. w karmieniu dzieciaków, bawimy się z nimi, idziemy razem na spacer
Są też dwa projekty nie związane z dziećmi:
- pomoc w ośrodku dla starszych, często bardzo schorowanych, samotnych bądź porzuconych kobiet, które troskliwie nazywamy "abuelitas", czyli babcie; ośrodek prowadzą siostry zakonne, my pomagamy np. ścielić łóżka, sprzątać, rozwieszać pranie, karmić te babcie, które nie są w stanie same tego zrobić, umilamy im też czas rozmowami, pielęgnacją (np. czeszemy, malujemy paznokcie! :o)
- pomoc przy gotowaniu i wydawaniu posiłków dla bezdomnych - to praca dla krzepkich i szybkich wolontariuszy, którzy nie przestraszą się 20-kilogramowego worka ziemniaków do obrania w naprawdę krótkim czasie...
I rozwijamy kolejne projekty, poza Bogotą, ale o tym innym razem, jak sama tam pojadę i trochę przy nich popracuję.

środa, 4 lipca 2012

[1].

Tytuł bloga powinien brzmieć: "Początkujący fundraiser w Bogocie", ale byłoby za długo...

Zainspirował mnie film "Julie & Julia". Julie założyła sobie, że przez 365 dni wypróbuje 524 przepisy z książki Julii Child. Ja spróbuję przez 365 dni zrealizować strategię fundraisingową (którą dopiero zacznę pisać...) dla Emerging Voices Foundation i sprawić, aby wszystkie liczące się media kolumbijskie pisały o naszych projektach realizowanych na rzecz dzieciaków m.in. z Bogoty, San Cristobal, Soacha i Cartageny de Indias.
A znając trochę specyfikę krajów latino i ich mieszkańców na pewno będzie ciekawie... a ja będę szczęśliwa, jeśli komuś się te moje doświadczenia przydadzą - zawodowo i prywatnie.
Żegnaj więc Warszawo, witaj Bogoto - here I am! ;o)