sobota, 28 lipca 2012
[8].
Nie lubię arepas. Nie lubię i już. To takie placki zrobione z mąki kukurydzianej. Mogą być uprażone, albo usmażone w głębokim tłuszczu (brrr...). Mogą być od razu z serem, albo też później przekrojone i nadziane sadzonym jajkiem, jakimś mięsem, albo czymkolwiek innym. W Kolumbii jada się je od świtu do nocy. Na śniadanie - nasza Algeris, szefowa kuchni, serwuje je na przykład z masłem i czekoladą do picia (i ta opcja jest jeszcze dla mnie do zniesienia). Na lunch, jako dodatek do zupy, albo nawet do kurczaka z ryżem i z ziemniakami, bo ziemniak występuje tu jako warzywo, surówka niemal, więc ryż i ziemniak obowiązkowo, a arepa w gratisie... Jada się je jako przekąskę pomiędzy głównymi posiłkami - na ulicy, z dymiącego wózeczka, można je dostać wszędzie. No i późną nocą, kiedy zmęczeni i straszliwie głodni "salseros" opuszczają swoje potańcówki. G. zaproponował "arepitę" dzisiaj o 1.00 w nocy, po dwóch godzinach szaleńczego reggaetonu na parkiecie. Z grzeczności nie odmówiłam, ale zażądałam piwa i jakoś poszło...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hej Monia,
OdpowiedzUsuńale jak nauczysz się przyrządzać coś dobrego do jedzenia, to może na blogu będzie też jakiś kącik kuchcika:)
Ha! tak zrobimy! zacznę od mojej ulubionej zupy tutaj - ajiaco :)
OdpowiedzUsuń