poniedziałek, 12 listopada 2012

[33].

Dziś będzie o grillu po kolumbijsku. W Polsce czas grillowania dawno zakończony, a my tu możemy się tym cieszyć rok cały :o).
Kozica
Wybraliśmy się do Sopó pod Bogotą. To malutka miejscowość znana z tego, że jest tam ogromna fabryka koncernu Alpina (taki kolumbijski danone...), który produkuje jogurty, sery i inne wyroby mleczne. Takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy JL zaproponował wyprawę z jego przyjaciółmi właśnie tam.  Z autobusu przesiedliśmy się do jeepa 4x4 i po 15 minutach znaleźliśmy się w cudnym parku ekologicznym Pionono, 3150 m npm, widoki obłędne, lampa. Szybko rozbiliśmy namioty i żeby nie tracić tego cudnego dnia popędziliśmy na miradory, czyli punkty widokowe. Opisywać krajobrazów nie będę, wklejam obrazki.
Monsieur JL na miradorze
Po kilku godzinach marszu porządnie zgłodnieliśmy. Ekipa została podzielona na dwie podgrupy: panowie po gałęzie na rozpałkę ogniska i przygotowanie grilla, panie do garów... ;o). A menu było następujące:
1) trzy rodzaje mięs wcześniej zamarynowanych - kurczaczek, wołowinka i tutejsze kiełbaski zwane chorizo - grillowane, podane z zielonym sosem z ziół i majonezu,
2) ugotowane w saganku na ogniu ziemniaki w mundurkach - podane z guacamole (rozgniecione awokado, cebula w drobną kostkę, pomidory i ogórki też w kosteczkę, wszystko doprawione odrobiną soli i sokiem z limona),
3) upieczone na grillu platany (platano maduro) - czyli takie wielkie dojrzałe, żółte banany - gdy ich skórka pod wpływem ognia zrobiła się całkiem czarna i zaczynała pękać, były gotowe - w środku gorące, kremowe, mmmm....
4) napój w proszku Tan plus woda (przypomniały mi się czasy dzieciństwa i oranżadki w proszku).
A wieczorem zrobiliśmy sobie prawdziwe ognicho, przy którym bardzo zapunktowałam (dziękuję ci ZHP!). Gdy okazało się bowiem, że niektóre ziemniaki nie ugotowały się na grillowym ogniu, zaordynowałam, by je umieścić w popiele. Towarzystwo początkowo patrzyło na mnie podejrzliwie, ale w końcu uznało, że może warto mi zaufać. Ufność ta nie była 100-procentowa, bo ziemniaki nazwano projektami i zasypano w różnych miejscach ogniska. Gdy uznałam, że minęło wystarczająco dużo czasu, by ziemniaki się upiekły, odszukiwano poszczególne "projekty". A potem miny moich kolumbijskich przyjaciół po spróbowaniu "ziemniaka a la polaca" - bezcenne! ;o), ze wspomnianym guacamole były naprawdę obłędne.
Nata w krainie deszczowców
Noc była upiornie zimna (kto to wymyślił, żeby spać w namiocie na takiej wysokości bez posiadania sprzętu himalajskiego!), a od rana lało... Przewracaliśmy się w naszych śpiworkach do południa mając nadzieję, że choć trochę przestanie. Nie przestawało. Śniadanie zrobiliśmy w altanie, która była zbudowana na campingu na wypadek właśnie takiej niepogody. A potem towarzystwo uznało, że co tam deszcze, idziemy znowu na miradory. No to poszliśmy. Na szczęście, gdy zaczęliśmy składać namioty przestało padać, a gdy zjechaliśmy do Sopó powitało nas dzikie słońce. A następnego dnia miałam spalony czerwony nos i zakwasy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz