Dziś będzie o grillu po kolumbijsku. W Polsce czas grillowania dawno zakończony, a my tu możemy się tym cieszyć rok cały :o).
|
Kozica |
Wybraliśmy się do Sopó pod Bogotą. To malutka miejscowość znana z tego, że jest tam ogromna fabryka koncernu Alpina (taki kolumbijski danone...), który produkuje jogurty, sery i inne wyroby mleczne. Takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy JL zaproponował wyprawę z jego przyjaciółmi właśnie tam. Z autobusu przesiedliśmy się do jeepa 4x4 i po 15 minutach znaleźliśmy się w cudnym
parku ekologicznym Pionono, 3150 m npm, widoki obłędne, lampa. Szybko rozbiliśmy namioty i żeby nie tracić tego cudnego dnia popędziliśmy na miradory, czyli punkty widokowe. Opisywać krajobrazów nie będę, wklejam obrazki.
|
Monsieur JL na miradorze |
Po kilku godzinach marszu porządnie zgłodnieliśmy. Ekipa została podzielona na dwie podgrupy: panowie po gałęzie na rozpałkę ogniska i przygotowanie grilla, panie do garów... ;o). A menu było następujące:
1) trzy rodzaje mięs wcześniej zamarynowanych - kurczaczek, wołowinka i tutejsze kiełbaski zwane chorizo - grillowane, podane z zielonym sosem z ziół i majonezu,
2) ugotowane w saganku na ogniu ziemniaki w mundurkach - podane z guacamole (rozgniecione awokado, cebula w drobną kostkę, pomidory i ogórki też w kosteczkę, wszystko doprawione odrobiną soli i sokiem z limona),
3) upieczone na grillu platany (platano maduro) - czyli takie wielkie dojrzałe, żółte banany - gdy ich skórka pod wpływem ognia zrobiła się całkiem czarna i zaczynała pękać, były gotowe - w środku gorące, kremowe, mmmm....
4) napój w proszku Tan plus woda (przypomniały mi się czasy dzieciństwa i oranżadki w proszku).
A wieczorem zrobiliśmy sobie prawdziwe ognicho, przy którym bardzo zapunktowałam (dziękuję ci ZHP!). Gdy okazało się bowiem, że niektóre ziemniaki nie ugotowały się na grillowym ogniu, zaordynowałam, by je umieścić w popiele. Towarzystwo początkowo patrzyło na mnie podejrzliwie, ale w końcu uznało, że może warto mi zaufać. Ufność ta nie była 100-procentowa, bo ziemniaki nazwano projektami i zasypano w różnych miejscach ogniska. Gdy uznałam, że minęło wystarczająco dużo czasu, by ziemniaki się upiekły, odszukiwano poszczególne "projekty". A potem miny moich kolumbijskich przyjaciół po spróbowaniu "ziemniaka a la polaca" - bezcenne! ;o), ze wspomnianym guacamole były naprawdę obłędne.
|
Nata w krainie deszczowców |
Noc była upiornie zimna (kto to wymyślił, żeby spać w namiocie na takiej wysokości bez posiadania sprzętu himalajskiego!), a od rana lało... Przewracaliśmy się w naszych śpiworkach do południa mając nadzieję, że choć trochę przestanie. Nie przestawało. Śniadanie zrobiliśmy w altanie, która była zbudowana na campingu na wypadek właśnie takiej niepogody. A potem towarzystwo uznało, że co tam deszcze, idziemy znowu na miradory. No to poszliśmy. Na szczęście, gdy zaczęliśmy składać namioty przestało padać, a gdy zjechaliśmy do Sopó powitało nas dzikie słońce. A następnego dnia miałam spalony czerwony nos i zakwasy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz