sobota, 24 listopada 2012

[36].

Tak to wygladalo na folderku
Czas zmienic moj 'numer jeden' w Ameryce Poludniowej (do tej pory byl to Salar Uyuni w Boliwii) - pomyslalam, gdy zobaczylam taki oto folderek. Jezioro w kraterze wulkanu Quilotoa - bajka!
Pobudka o 6 rano, zbiorka trzy kwadranse pozniej. Zaokretowalislmy sie do busa - szesc osob: Kanadyjka, Holenderka, para z Wloch, Tunezyjczyk, ale zamieszkaly w Kanadzie i ja, plus nasz przewodnik Dario. Kameralnie, milo, od razu zlapalismy ze soba kontakt. Gdy opuszczalismy Quito kierowca zazartowal, czy mamy ze soba zdjecia wulkanu, bo przy takiej pogodzie chyba bedziemy potrzebowali pocztowek... Ha, ha, ha... oczywiscie nikt tego nie wzial na powaznie. No ale gdy kolo 11.00 dotarlismy do Quilotoa i wdrapalismy sie na mirador, czyli punkt widokowy, zeby podziwiac ten cud natury to ni mniej ni wiecej widok byl taki:
Tyle mozna bylo zobaczyc...
Hmmmm... nic to. Robilismy dobra mine do zlej gry i zaczelismy schodzic w dol krateru do tafli jeziora. Gawedzilismy przy tym, zartowalismy i od czasu do czasu zaklinalismy pogode, zeby jednak sie zlitowala. I sie zlitowala! Im nizej bylismy, tym bardziej zaczynalo sie przecierac. Padalo, ale przynajmniej cos bylo widac!
Wulkan Quilotoa, 3914 m npm
Widoki byly coraz cudniejsze, a my dziekowalismy komu tam trzeba, ze jednak cos nam sie udalo zobaczyc. Zejscie do jeziora zabralo nam pol godziny. Woda zimna, alkaliczna, nie nadajaca sie do picia oczywiscie. Gdzie niegdzie bylo widac takie biale bulki na powierzchni - to nieczynny wulkan daje o sobie znac, ze jednak drzemie. Akram, kolega z Tunezji, postanowil wypozyczyc kajak i poplywac chwile. Odwazniacha! Niestety, choroba wysokosciowa go zmogla i z powrotem, pod gore, musial wynajac osiolka. Mi wdrapanie sie z powrotem zajelo 45 minut (bardzo bylam z siebie dumna, bo sredni czas to godzina). Po drodze mijalo mnie dwoch roslych chlopakow i z troska pytalo, czy na dole sa jeszcze jakies wolne konie, zeby mogli sie zabrac na gore... no wstyd panowie ;o).
A potem matka natura kazala nam zaplacic za to, ze dala sie troche popodziwiac. W drodze powrotnej utknelismy na jakiejs przeleczy, bo padajacy deszcz spowodowal, ze splywajacy z gory potok podmyl droge i zrobila sie w niej dziura wielkosci tira... Cztery godziny czekalismy uwiezieni w aucie, az lokalni spece zalepia ta dziure i bedziemy mogli przejechac. Okoliczni mieszkancy od razu wyweszyli interes (na szczescie!) i zjawili sie z empanadami prosto z pieca i herbata. I tak w milej atmosferze minely nam te godzinki, we mgle i ciemnosci. Gdy w koncu moglismy przejechac, okazalo sie, ze korek po obu stronach byl tak gigantyczny, ze musielismy znowu czekac, az sie zwolni most - kolejna przeszkoda na drodze. A potem brnelismy we mgle, az zjechalismy na wysokosc ponizej 3000 m npm i zrobilo sie przejrzysciej. Do Quito dotarlismy juz noca, ale super zadowoleni, bo jak przygoda to przygoda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz