wtorek, 27 maja 2014

[72].

Przychodzi taki moment, że zmiana, którą się planuje od jakiegoś czasu, staje się wreszcie faktem.

Ten blog powstał głównie dla przyjaciół i wszystkich zainteresowanych Kolumbią, kiedy tam wyjechałam prawie dwa lata temu. Miał być zapisem moich wspomnień, ale też zawierać porady, ciekawostki, czasem przestrogi dla podróżników. Bardzo się starałam, by oddać przede wszystkim pozytywną stronę tego kraju - jego cudowną naturę, piękne obyczaje i kulturowe tradycje, kulinaria (ach, te owoce i lody z Crepes & Waffles!) i serdeczność ludzi. Spora część wpisów dotyczyła oczywiście mojej wolontariackiej pracy i kochanych dzieciaków z Instituto Para Ninos Ciegos. Gdy wróciłam do Polski ciągle jeszcze żyłam sprawami Fundacji Emerging Voices i znajdowałam tematy, które wiązały się z Kolumbią. Zaczęły się też pojawiać posty o mojej heroicznej walce z Wydziałem Spraw Cudzoziemców w celu zalegalizowania pobytu JL (dla zainteresowanych dodaję, że walka zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem - zgoda na pobyt jest, ale tylko na czas wizy, więc gdyby tej zgody nie było, to JL i tak może przebywać 6 miesięcy w Polsce na podstawie wizy właśnie; przynajmniej mamy nadzieję, że z przedłużeniem będzie już łatwiej...).

I wracając do zmiany, postanowiłam "przebranżowić" bloga i skierować go na tory fundraisingu i CSR, tematom mi najbliższym, bo wiążącym się z pomocą ludziom, z wolontariatem, z wszystkim tym, co w dużym uproszczeniu nadaje sens mojemu życiu. Nie znaczy to, że Kolumbię porzucę na zawsze (Bogota nadal zostanie w tytule i w sercu), ale nie będzie już ona pierwszoplanowa.

Będę się dzielić wiedzą o ciekawych kampaniach fundraisingowych i CSRowych, podrzucać tematy do inspiracji, oceniać akcje tych największych i całkiem małych. I mam nadzieję, że to się komuś po prostu przyda.

A na pierwszy ogień kampania fundacji United Colors of Benetton - UNHATE Foundation - bardzo kontrowersyjna, nie wiem czy skuteczna, ale mnie zdjęcie Obamy z nieżyjącym już Chavezem zastanowiło, tym bardziej, że będąc w Wenezueli widziałam na własne oczy co dyktatura połączona z komunizmem robi z ludzi i momentami miałam naprawdę deja vu z dzieciństwa, szczególnie jak się wchodziło do sklepu w Caracas, na półkach stał przysłowiowy ocet, a dwie panny za ladą zajęte piłowaniem paznokci nawet nie raczyły zwrócić na klienta uwagi. Smutny czas... i niestety na razie się nie zanosi, że w Wenezueli coś się zmieni, poza Chavezem oczywiście. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w kraju, gdzie rząd tak ostro krytykuje imperializm, kapitalizm i USA, wszyscy marzą by do tego USA prysnąć. A większość miss Venezuela i tak mieszka w Miami, jak mi kiedyś powiedział T (koniecznie zajrzyjcie na jego bloga, jak jesteście zainteresowani Ameryką Łacińską!).
Zatem pocałunek Obamy z Chavezem niby śmiertelny (dosłownie, w przypadku tego drugiego), ale jednak pełen emocji...





środa, 7 maja 2014

[71].

M. była przewodniczką wycieczki po Peru i Boliwii, w której brałam udział kilka lat temu. Nie znałam jeszcze wtedy na tyle hiszpańskiego i nie czułam się na siłach podróżować na własną rękę po Ameryce Południowej, więc skorzystałam z opcji wycieczki trampingowej. To taka forma, że co prawda jeździ się w grupie do 10 osób, ale za to lokalnymi środkami transportu, śpi się albo w hostelach, albo u rodzin i ma się jednak bliższy kontakt z lokalnymi społecznościami i ich kulturą. Tyle tylko, że przewodnik dba o przejazdy, rezerwacje i spina w miarę ustalony program, który jednak czasem podlega modyfikacjom, np. jak na granicy peruwiańsko-boliwijskiej wybucha strajk i nie można jej przekroczyć, to wtedy realizuje się zwiedzanie tych rejonów, które były przewidziane na późniejszy okres, albo wymyśla się na bieżąco plan B. I M. pod tym względem jest absolutnym mistrzem, poza tym naprawdę interesuje się historią Ameryki Łacińskiej, zna mnóstwo tamtejszych legend, świetnie potrafi opowiadać i inspirować do własnych poszukiwań. Dość powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy i mamy kontakt do dziś.
A wczoraj się znów widziałyśmy i opowiadałam M. o tym artykule z DF o Aracatace. M. się bardzo ożywiła, bo rok temu tam pojechała! Jej doświadczenia były inne, niż autora artykułu, ale dość niesamowite, jakby żywcem wzięte z książek Marqueza.
Aracataca (www.peru21.pe)
Zaczęło się od tego, że chcąc dojechać z Cartageny do Aracataki autobusem, kierowca wysadził ją na jakimś pustkowiu wskazując ręką, że to tam... - Gdzie tam?, jak TAM nic nie ma! - zdziwiła się M., ale nie za bardzo, bo od wielu lat podróżuje po Ameryce i naprawdę niewiele rzeczy jest ją już w stanie naprawdę zdziwić. Posłusznie więc wysiadła i udała się we wskazanym kierunku, by po jakimś czasie dojść do uśpionego miasteczka - jedna główna droga, zero turystów, senność i upał. Wylądowała w hotelu prowadzonym przez Holendra i Amerykankę (jest o nich w artykule), których akurat nie było w kraju. Wieczorem dołączył do niej jeszcze jakiś również zafascynowany Marquezem Włoch.
Za dnia M. wybrała się na poszukiwania ducha Marqueza i to co się wydarzyło, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Jakiś starszy pan z punktu ksero zaprosił ją na wycieczkę swoim motorkiem po miejscach, gdzie swe stopy stawiał Wielki Gabo. W ośrodku kultury (chyba) jakaś pani wręczyła jej mapkę odbitą na ksero z atrakcjami związanymi z pisarzem. Było tego 100 (sto!!!) pozycji wzdłuż tej jednej głównej drogi w Aracatace. M. była tym tak zafascynowana, że aż wzbudziła ogólne zainteresowanie innych mieszkańców, którzy witali się z nią jak z angielską królową. I tym to sposobem M., na motorku ze swoim przewodnikiem, zwiedziła dom, w którym urodził się Marquez (rekonstrukcja), przeszła się ścieżką, którą on chodził do szkoły, zobaczyła placyk walki kogutów (przechodząc zresztą przez czyjś prywatny dom, patio, jakiś pokój ze śpiącymi dziećmi, etc.), gdzie bywał Gabo i jeszcze kilka innych tego typu miejsc. Wszystko (poza domem dziadka Marqueza) w dość opłakanym i zapomnianym stanie, ale jej przewodnik opowiadał o tym z takim entuzjazmem, jakby to były zabytki na miarę Machu Picchu. Punkt kulminacyjny nastąpił na końcu - dojechali do jakiegoś domu/baru, gdzie przewodnik wskazał na starutkiego pana mówiąc - A to jest brat Marqueza, możesz uścisnąć mu rękę! Co M. niezwłocznie uczyniła z atencją, choć w głowie tłukły jej się  myśli, że pisarz raczej to miał dwie siostry a nie brata, ale niech tam! Wszystko to miało jakąś taką magię i surrealizm, że M. naprawdę czuła się jak w Macondo.
A ja sobie pomyślałam, że może jest jeszcze jakaś nadzieja dla tego miasteczka...

wtorek, 29 kwietnia 2014

[70].



Jo podrzuciła mi ostatni Duży Format z artykułem pt. „To myjesteśmy Macondo, do cholery!”. Smutny bardzo obraz miejscowości Aracataca z niego wyziera. Tam urodził się Gabriel Garcia Marquez, ale mieszkał tam tylko jako dziecko. Co nie zmienia faktu, że wielu jego biografów, i on sam zresztą twierdził, że wiele pomysłów na swoje historie zaczerpnął właśnie ze swojego rodzinnego miasta. A to z kolei jego mieszkańcom pozwala sądzić, że to oni są spadkobiercami Macondo. Jeden z byłych burmistrzów Aracataki promuje nawet pomysł zmiany nazwy miasteczka na Macondo właśnie. Zainteresowanych odsyłam do artykułu, bo jest naprawdę ciekawy, a na mnie zrobił ogromne wrażenie i wprawił w straszny smutek.
fot. www.unipymes.com
I to właściwie tytułem wstępu do czegoś, co się wydarzyło niedawno. Mieliśmy burzliwą dyskusję z JL, gdzie ja, z pozycji optymisty, broniłam jego kraju, a on, z pozycji realisty (nie pesymisty – jak się zgodziliśmy oboje), próbował mnie przekonać do swoich racji, że Kolumbia się stacza i nigdy nie będzie normalnym krajem.
Co mnie już na początku rozśmieszyło, to to, że wysnuł ten sam postulat, który my mieliśmy jako dzieci w głębokiej komunie: żeby USA wypowiedziały wojnę Polsce, to nareszcie mielibyśmy wszystko! I JL, który przecież nie mógł o tym wiedzieć, powiedział dokładnie to samo: że idealnym wyjściem dla Kolumbii byłoby zajęcie jej terytorium przez Amerykanów. Na szczęście Kolumbia to nie Krym, a USA to nie Rosja. Co nie zmienia faktu, że rzeczywiście ziemie na przykład nad Pacyfikiem są masowo wykupywane przez zagraniczne koncerny i rząd na to wszystko zezwala, ciesząc się chwilowym przypływem gotówki, która według JL nigdy nie trafia na cele państwowe, tylko do prywatnej kieszeni polityków. Ówczesny prezydent Santos jest m.in. z tego powodu krytykowany, że wyprzedaje własny kraj. Ja o tym wszystkim wiem, i przyznawałam JL rację, ale uświadamiałam mu też, że mieszkając przez ponad rok w Bogocie widziałam pozytywne zmiany w tym mieście, a więc i poniekąd kraju: że młodzież jest coraz bardziej ambitna, że chce się kształcić, że Kolumbijczycy szukają możliwości studiowania zagranicą, że otwiera się wiele międzynarodowych firm, ale też że samo miasto robi bardzo dużo dla mieszkańców – liczba darmowych imprez jest tam naprawdę powalająca, od fantastycznych festiwali
Gabriel Garcia Marquez
Jazz al Parque, czy Salsa al Parque, po wystawy, czy eventy organizowane w różnych dzielnicach Bogoty. I naprawdę jest tego dużo więcej niż w Warszawie i z dużo większym rozmachem. JL przyznawał mi rację, ale mocno się upierał, że korupcja wśród polityków, policji i wojska skutecznie hamuje rozwój kraju i utrzymuje gigantyczne podziały społeczne pomiędzy megabogatymi a skrajnie biednymi (jako obcokrajowiec miałam bliskie kontakty z obydwoma tymi grupami, więc wiem co mówię). I że potrzeba kilku generacji, żeby ludzie może w końcu zrozumieli, że rujnują swój własny kraj, a akceptując korupcję tych u władzy, sami skazują się na bycie krajem trzeciego świata.
Ja się upierałam, że na pewno mniej czasu, że może 10-15 lat i na pewno będzie widać pozytywne zmiany.
I właściwie odłożyliśmy temat na półkę. A potem przeczytałam ten artykuł w DF… I chyba muszę się przyznać JL, że już nie jestem taką optymistką :o(.

środa, 23 kwietnia 2014

[69].

Bogota - czasem słońce, czasem deszcz
Nie mogę nacieszyć się wiosną, każde przejście przez moje osiedle to zachwyt nad drzewami, kwiatami, obsypanymi świeżutkimi liśćmi krzakami. I przypominam sobie, jak JL jeszcze trzy miesiące temu nie mógł się nadziwić, że Polska w zimie jest czarno-biała. Mam nadzieję, że ta eksplozja wiosennej zieleni na nowo go zachwyci.
Tak bardzo mi tego brakowało, bo przecież przez ponad rok mieszkania w Bogocie ciągle była ta sama pora roku! Żadnego zaskoczenia, żadnej zmiany, no może taka, że jednego dnia było zimno, drugiego bardziej zimno, albo w miarę ciepło, albo całkiem ciepło...
Nigdy, ale naprawdę przenigdy nie zaznałam w stolicy Kolumbii letnich upałów, może przez to, że leży w kotlinie i to na wysokości ok. 2500 m npm, a może przez złośliwość samej natury. Jednego dnia mogło być przez chwilę gorąco w słońcu, by za moment, gdy skryło się za chmurami, drżeć z zimna i zakładać na siebie co się da. I nieodłączny gadżet - parasol, który często wobec deszczowych wichur, okazywał się zupełnie bezużyteczny. Jedyne czego w Bogocie nie było, to śnieg.
Bogota wiecznie zielona, nudaaaa ;)
A w Warszawie inaczej, i wiosna nigdzie nie jest tak piękna :).
Norma w Bogocie i okolicach - nucimy z Edi deszczową piosenkę ;)

sobota, 12 kwietnia 2014

[68].

Dobiegamy końca ze wszystkimi formalnościami zalegalizowania pobytu JL w Polsce (tak, tak, sama nie mogę w to uwierzyć). Niewiele mi brakuje, żeby zamieszkać na ul. Długiej, bo w Wydziale Spraw Cudzoziemców bywam częściej niż w rodzinnym Lublinie...
A oto garść absurdów, przez które musieliśmy przejść - wybrałam tylko te największego kalibru, bo gdyby tak chcieć wylistować wszystko, to ta strona przewijałaby się w nieskończoność.
Absurd 1) - nikt, ale to kompletnie nikt z urzędników nie mówi w jakimkolwiek cywilizowanym języku, nawet jeśli wezwą cudzoziemca na spotkanie, to musi on przyjść z własnym tłumaczem; no bo właściwie po co im języki obce? przecież to tym przyjezdnym zależy żeby mieszkać w Polsce, to niech się nauczą polskiego!
Absurd 2) - w oczekiwaniu na decyzję o pozwolenie na pobyt cudzoziemiec musi mieć wykupioną polisę ubezpieczeniową z kosztami leczenia (zwykłe NNW nie wystarczy, co oznacza, że średnio za miesiąc takiej polisy trzeba zapłacić prawie dwie stówy) - i wszystko super, tylko to ubezpieczenie jest wymagane nawet jeśli cudzoziemca nie ma w Polsce! płacę więc koszty leczenia za kogoś, kto z tego w życiu nie skorzysta, bo nie ma tytułu do bycia w naszym kraju... na moje pytanie o bzdurność tego wymogu usłyszałam: taka jest ustawa.
Absurd 3) - urząd, aby podjąć decyzję o wydaniu zezwolenia na pobyt żąda ważnego dokumentu umożliwiającego pobyt (np. wiza - co jest kompletnie bez sensu, bo jak ktoś ma wizę, to ma gdzieś ubieganie się o pobyt) albo potwierdzenie, że się wyleciało z Polski i wtedy oczekuje się na decyzję ustanawiając pełnomocnika; no więc tym pełnomocnikiem jestem ja, dostarczyliśmy skany paszportu z pieczątkami opuszczenia strefy Schengen przez JL i wylądowania w Kolumbii, a tu ni stąd ni zowąd przychodzi z urzędu pismo, że JL ma się stawić na przesłuchanie! idę więc i pytam, jak ma się stawić, bo przecież jest w swoim rodzimym kraju i nie ma tytułu na ponowny wjazd do Polski, bo czekamy na pozwolenie na pracę i na pobyt. cisza. aż w końcu urzędnik rezolutnie: proszę napisać pismo! i zadowolony, że tak mi super doradził...
rys. Jakub Borkowski
Absurd 4) przynoszę ostatnie dokumenty wymagane do wydania decyzji o pozwolenie na pobyt, czyli m. in. umowę o pracę dla JL. ale ta umowa nie jest podpisana przez pracownika - zauważa urzędnik. no nie jest, bo pracownik jest w Kolumbii i przyleci dopiero jak dostanie wizę pracowniczą, czyli 15 maja. no ale umowa jest dwustronna, więc musi być podpisana przez pracownika. nie może pani wysłać, żeby podpisał? oczywiście, że mogę, tylko wysłanie jednej strony A4 do Kolumbii kurierem kosztuje 260 pln! naprawdę muszą mieć państwo ten podpis? mogę uzupełnić, jak tylko pracownik doleci... - próbuję brać urzędnika na litość. pani pisze oświadczenie - rzucił. z radością. napiszę kolejne oświadczenie, jeśli to mi pozwoli zaoszczędzić przynajmniej na DHLu.

I tak sobie myślę, że jeśli ktoś jest obcokrajowcem i chciałby pracować i mieszkać w Polsce, a nie zna polskiego i nie ma nikogo bliskiego, kto by mu pomógł przebrnąć przez ten urzędniczy galimatias, to on nie ma szans. I to prawo jest tak właśnie skonstruowane, żeby taki obcy się już po pierwszej wizycie w takim urzędzie zniechęcił i żeby wracał skąd przybył. Polska dla Polaków!
No kurza twarz....

wtorek, 25 marca 2014

[67].

Są takie dni, że za Kolumbią tęsknię bardziej i dziś jest właśnie taki dzień.
Moni, moja szefowa z Emerging Voices napisała, że tam wszystko na mnie czeka. Edi przed krótkim urlopem zrobiła mi niespodziankę na swoim blogu (dziękuję! :o). A wczoraj przygotowywałam prezentację z projektami fundacji, i jakoś tak wszystko się skumulowało. I tęsknota jest wielka, bo bardzo mi brakuje:
wspólnych chwil z przyjaciółmi stamtąd
moich dzieciaków, zabaw z nimi i szaleństw

























wypadów za miasto, świeżego powietrza



















owoców - tu moje ukochane mango i freijoa (dobra w sokach)














biesiadowania na świeżym powietrzu,
jak tu na zdjęciu od Aurelii - Guatavita













środa, 19 marca 2014

[66].

U nas jutro pierwszy dzień wiosny, a w Bogocie pora deszczowa. I to jest jedyny czas, kiedy nie bierze mnie zazdrość. Choć to nie do końca prawda... bo w Kolumbii jest teraz N., przyjaciółka E. N. pojechała na miesiąc, popracować jako wolontariuszka i pozwiedzać trochę też. I cieszę się bardzo, ze moje dzieciaki poznają kolejną fajną Polkę :).
N. zamieszcza na swoim FB zachwycające prostotą i poczuciem humoru relacje, i równie zabawne są pod tymi relacjami komentarze od jej znajomych. A tu mała próbka: "Dziś w jadłodajni dla bezdomnych dostałam chryzantemę od starszego socjalisto-rewolucjonisty, wielbiciela Wałęsy i Polaków, który twierdził, że zawsze warto mieć dwóch novios: jednego w Polsce, a drugiego w Kolumbii". Tak, czy inaczej gorąco polecam taką wersję dziewczyny, bo jaki jest sens mieć w Kolumbii chłopaka Polaka? ;o)

I jeszcze o różowych autobusach Transmilenio w Bogocie chciałam. Wprowadzono je w tym roku wraz z kampanią pod hasłem "No Queremos esa Manito”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Nie chcemy tej
www.metroenbogota.com
rączki". O co konkretnie chodzi? W 2013 roku policja w Bogocie dostała 109 zgłoszeń molestowania seksualnego kobiet w autobusach Transmilenio i to tylko kropla w morzu tego ponoć bardzo powszechnego zjawiska. Na jaki więc pomysł wpadła dyrekcja sieci tych autobusów? Postanowiono wprowadzić różowe autobusy, tylko dla kobiet. Oczywiście wywołało to ogromną dyskusję w mediach, tych tradycyjnych i społecznościowych. Były zwolenniczki, bo o kobiety tu głównie chodzi, ale też ostre przeciwniczki odwołujące się wręcz do tworzenia getta i wprowadzania apartheidu dla kobiet. Rozmawiałam też o tym z JL, niestety potwierdził i dodał nawet, że co poniektórzy dewianci robią to samo z mężczyznami... 

Mam taką smutną refleksję, że wszędzie brakuje kapitału społecznego, że nie reagujemy i nie wspieramy. Takie zachowania należy piętnować (żeby nie powiedzieć leczyć!), a nie uciekać od problemu.
Tak mi jakoś moralizatorsko wyszło...



wtorek, 25 lutego 2014

[65].

Plan metra i kolejki w Berlinie
Od kilku dni mamy względne ocieplenie. JL uznał, że klimat zrobił się całkiem taki sam jak w Bogocie, więc zaczął chodzić w bluzie i bez czapki (ale bez rękawiczek się nie rusza!). Korzystając więc z tej pogody pojechaliśmy do Berlina na przedłużony weekend, żeby jakoś horyzonty tej wizy Schengen poszerzyć. Na Hauptbahnhofie (dworzec kolejowy) wyciągnęłam papierową płachtę, na widok której JL zapytał: - Po co ci plan wodociągów Berlina? No i zagadka, co to było? A no plan U-Bahn i S-bahn, czyli metra podziemnego i naziemnej kolejki... W Warszawie tego problemu nie mamy. Nawet jak będzie otwarta druga linia metra, wszelkie drukowanie planów chyba nie będzie miało sensu.

Włóczyliśmy się po berlińskich brukach, próbując tamtejszych Currywurst i Fisch&Chips. JL zdecydowanie najlepiej odnalazł się na punkowym Kreuzbergu, gdzie nie wiedząc jeszcze, że tam właśnie jest, ale widząc kamienice upstrzone graffiti (tu podpinam link do świetnych zdjęć właśnie stamtąd), zaczął nucić The Ramones.

Najfajniejsze było jednak to, że JL znowu poczuł się jak w Bogocie, bo nikt na niego nie zwracał uwagi (w przeciwieństwie do Warszawy, gdzie ciągle mu się ktoś przygląda). W tym multikulturowym tyglu, jakim Berlin niewątpliwie jest, jest miejsce dla wszystkich i wszystkiego. I mnie to też zachwyca.

Chiva
Najmocniejszym punktem tego wypadu było jednak spotkanie z moimi przyjaciółmi B. i H. Pan H. wiele, wiele lat temu miał żonę Kolumbijkę, z której rodziną jest do tej pory w kontakcie. JL bardzo się wzruszył widząc w kuchni pamiątki w postaci figurek: autobusu Chiva i kolumbijskiej hacjendy (obie mocno już przykurzone, za co rozbawiona gospodyni przepraszała). H. miał też całkiem niezłą kolekcję winyli latynoskich gwiazd z lat 80., której część z radością podarował JL. Teraz musimy tylko gdzieś skombinować adapter...

Berlin to też Berlinale. Z radością powróciłam do tej wieloletniej już tradycji wyjeżdżania zimą na ten międzynarodowy festiwal filmowy. Tym razem widzieliśmy tylko trzy filmy, każdy inny, każdy niezwykle ciekawy. Dwa były dokumentalne, jeden fabularny. Wszystkie zapadły nam bardzo w pamięć:
- czeski "Zamatoví teroristi" - http://www.youtube.com/watch?v=59RUyORL0mg
- kanadyjski "3 Histoires d'Indiens" - http://www.youtube.com/watch?v=uvJ14v0hOq8
- szwedzki (z fanatastyczną muzyką) "En du elsker" - http://www.youtube.com/watch?v=cbX0pTpy2B8
Niezwykle ciekawe są zawsze sesje pytań i odpowiedzi po filmach, szczególnie tych dokumentalnych, z reżyserami i aktorami. Ich wspomnienia, nasze emocje, piękne. I już się cieszę na kolejny rok.

poniedziałek, 10 lutego 2014

[64].

Zima JL na razie nie zmogła, ciągle dziwi się różnym rzeczom (ostatnio, że po Wawie, czy Gdańsku jeżdżą taksówki mercedesy -MERCEDESY !!!, że komuś takiego drogiego auta na wożenie pasażerów nie szkoda!). Jest zachwycony naszym jedzeniem, choć bliskie spotkanie ze śledziem w sosie śmietanowym było niestety porażką, no bo jak można jeść zimną i do tego surową rybę??? Ryba w Kolumbii tylko smażona, no chyba że jest to zapożyczone z Peru ceviche (podlinkowałam przepis Beaty Pawlikowskiej, bo kto jak kto, ale ona na ten temat naprawdę dużo wie). Cieszy go serdeczność ludzi, ale trochę się obruszył, jak pan w Gdańsku zaczepiając mnie, gdy robiłam zdjęcie, powiedział do mnie wskazując na JL: - A ten to Ruski jakiś? - bo JL kupił sobie taką czapkę uszatkę ze sztucznego futra i przy jego egzotycznej trochę urodzie faktycznie na jakiegoś obcego wygląda :).
JL fejsbukero ;)
Ciągle też nie może przyzwyczaić się do tego szaro-buro-białego krajobrazu i do martwych drzew (uśpionych drzew - prostowałam ja). W Kolumbii zielono przez cały rok, śnieg tylko wysoko w górach, więc nic dziwnego, że nasza codzienność to dla niego egzotyka.
 
Trochę się też zmagamy z zawiłymi formalnościami, bo chcemy mu przedłużyć pobyt i może jakąś pracę znaleźć. Okazuje się to bardzo karkołomne, bo kraj nasz broni się przed wszelkimi imigrantami jak przed dżumą, a przed tymi z tzw. trzeciego świata to już w ogóle... Czekamy więc na decyzje z Wydziału Spraw Cudzoziemców i trochę się stresujemy, ale jednak staramy się, żeby ten czas tu spędzony był dla niego jak najfajniejszy. I tak pomyślałam, że może jak już przebrniemy przez te wszystkie formalności (z tarczą, czy na tarczy, bo różnie być może) to podzielimy się naszymi doświadczeniami i radami. Może to się jakimś parom mieszanym, jak my :), przyda.

Acha, zapomniałabym o piwie. Zachwyt JL nad tym trunkiem nie ma granic (tzn. ja ustalam granice ;), bo w Kolumbii są właściwie trzy rodzaje piwa (nie licząc dosłownie kilku eksportowanych) i nie przekraczają one 4,5% alco. Tymczasem u nas w byle jakim markecie całe dłuuuugie półki, nie mówiąc już o ofercie procentowej. Ostatni hit to jakiś porter z 9,5%. Czy to jeszcze ciągle jest piwo, ja się pytam???

poniedziałek, 27 stycznia 2014

[63].

Avianca (kolumbijskie linie lotnicze) dała ciała na całej linii: a to kazała pasażerom wsiadać do samolotu, a to po dwóch godzinach wysiadać, a potem w ogóle odwołać lot tego dnia i trzy razy zmieniać godzinę następnego, aż połowa pasażerów wpadła w panikę i w ogóle była gotowa zrezygnować z tego lotu, a drugiej połowie było wszystko jedno... A potem jak już samolot po 18 godzinach opóźnienia wyleciał z Bogoty jako AV10, to do Madrytu nigdy nie doleciał, tzn. po kilku godzinach rozpaczliwego przeszukiwania internetu przeze mnie i dzwonienia do Avianca w Bogocie przez Edi okazało się, że doleciał jako AV26. A jak JL wylądował wreszcie w Warszawie, to okazało się, że jego bagaż nie istnieje na razie w żadnym systemie. Kazali dzwonić. Odnalazł się po dwóch dniach. Pojechaliśmy na lotnisko odebrać. Trzeba prześwietlić i drobiazgowo sprawdzić, bo jak pan celnik usłyszał, że z Bogoty, to uprzejmie się tłumaczył - Bo wie pani, to taki kraj gdzie narkotyków dużo... - no dużo, przytaknęliśmy z JL. Największe wątpliwości wzbudziły grzechotki w kształcie szarych jajek - szef pana celnika zadecydował: - Prześwietlić! Dobrze, że gitarę miał JL w bagażu podręcznym i dojechała z nim bez szwanku...
takiego typu grzechotki wzbudziły podejrzenia pana celnika

A teraz będę zdradzać różne szoki kulturowe, które JL będzie miał jeszcze przez jakiś czas pewnie ;o).

Szok numer jeden.
Wychodzimy późnym wieczorem, sobota, ciemno, jak makiem zasiał, pada śnieg. Wzdłuż mojej ulicy zaparkowane samochody pod śniegowymi czapami. I pytanie/stwierdzenie JL: - I te samochody tak tu sobie normalnie stoją na ulicy? I nikt ich nie kradnie? Mona, w jakim ty super kraju mieszkasz!

Szok numer dwa.
- Do której można imprezować w klubach? - pyta JL. - W weekend 48 godzin, kończysz np. o 6 rano, idziesz na śniadanie i zaczynasz od nowa... JL stwierdził, że to raj jakiś i że jak to możliwe, że nikt nie zamyka barów o 1 nad ranem, tak jak jest w Bogocie, i że transport miejski jeździ całą noc i że bezpiecznie można dotrzeć do domu o każdej porze z imprezy. W porównaniu z Bogotą, to stwierdzenie "bezpiecznie" wcale na wyrost nie jest.

No w takim kraju mieszkamy proszę państwa, może czas docenić?

piątek, 24 stycznia 2014

[62].

Taka mnie naszła refleksja i wspominki sytuacji z Transmilenio w Bogocie, jak tu w Warszawie, niosąc pudło z tortem, musiałam najpierw chronić go jak się dało w ścisku w metrze, a potem przepuścić trzy tramwaje, bo się po prostu do nich nie dało wejść.
A w Transmilenio jest taki miły zwyczaj, że jak ktoś siedzi, to czuje się w obowiązku jakoś ulżyć w niedoli tym, którzy nad nim wiszą, a już na pewno jak mają coś ciężkiego/gabarytowo niestandardowego w rękach. I tak zdarzyło mi się, że jakaś miła pani przejęła ode mnie kiedyś wielki bukiet kwiatów, a na moją uwagę, że trochę z niego kapie woda, podłożyła sobie na kolana swoją własną kurtkę i bez zmrużenia okiem przetrzymała mi ten bukiet szmat drogi, podczas gdy ja mogłam się normalnie trzymać (bo kierowcy Tranmilenio jeżdżą jak wariaci). Innym razem jakaś dziewczyna zaproponowała, że potrzyma na kolanach moją wielką torbę, wypakowaną jakimiś przyborami dla dzieciaków - nie była ciężka, ale na taką wyglądała.
I normą jest przejmowanie też siatek z zakupami a nawet dzieci! Te są zdecydowanie ufniejsze i bardzo chętnie sadowią się na kolanach obcych, bo i widok przez okno lepszy, a i czasem cukierka jakiegoś można dostać.
http://artisnoticias.blogspot.com

I tak sobie myślę, że może taka bezinteresowna uprzejmość też do nas przyjdzie w większej skali, bo jakieś przebłyski już są. Ostatnio z wielką i ciężką torbą nie mogłam znaleźć przejazdówki, żeby przejść przez bramkę w metrze i jakaś dziewczyna jeszcze raz odbiła swoją i mnie przepuściła :). No jest potencjał w narodzie!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

[61].

Tym razem temat wywołał się sam, choć chodził mi po głowie od jakiegoś czasu.
Po raz pierwszy o ayahuasca (inne nazwy to yagé czy huaraca) usłyszałam od JL. To rytualny napój o właściwościach halucynogennych, stosowany przez amazońskich Indian. Od ponad tysiąca lat wprawiają się w trans pijąc napar, aby skontaktować się z duchami i zapytać je o radę, ale też wykrywać klątwy i uroki, które spowodowały chorobę, czy inne nieszczęścia członków plemienia. Napój pije zarówno szaman jak i jego "pacjent". Do ceremonii specjalnie się przygotowują, czasem kilka dni, a i ceremonia może trwać jeden seans, albo kilka, w zależności od potrzeb. Ayahuasca ma nie tylko właściwości psychodeliczne. Wywołuje też często ostrą biegunkę i torsje. Dlatego też niezwykle ważna jest umiejętność i znajomość sztuki yage przez szamana. JL opowiadał mi, że z takiej "podróży" można czasem nie wrócić... czyli mówiąc wprost postradać zmysły. Bardzo mnie zafascynowała ta historia i sprawiła, że jeszcze bardziej zatęskniłam za Amazonią, za niezwykłą magią jej ludów, tajemniczością, kulturą i wiedzą o naturze sięgającą tysięcy lat.
Przygotowywanie ayahuasca (fot. Wikipedia)

Jest jednak ciemna strona ceremonii ayahuasca. To turyści niestety, którzy w poszukiwaniu adrenaliny i niezwykłych wrażeń szukają na własną rękę szamanów, a częściej trafiają na zwykłych hochsztaplerów, którzy za kilka dolarów taką mieszankę halucynogenną produkują. Dla nas każdy Indianin przystrojony w pióra i skóry dzikich zwierząt wygląda jak szaman. I rzadko komu przyjdzie podważać jego umiejętności. JL opowiadał mi wiele przypadków (w ramach studiów miał możliwość przebywać z Indianami, by badać ich kulturę i zwyczaje), kiedy turyści trafiali w ręce nieodpowiedzialnych ludzi i nie tylko wycieńczali się fizycznie (totalnie odwadniali pod wpływem tych środków), ale też mieli straszne wizje, z których potem nie potrafili wyjść. Nie ma więc tu miejsca na żadną magię, czy rytualną ceremonię, a tym bardziej na intencję, której owa ceremonia ma służyć. I w trakcie tych moich przemyśleń któregoś dnia na FB, na profilu jednego z moich byłych wolontariuszy, zobaczyłam właśnie to odzieranie z magii, tajemniczości i intencji yage. Anglik nie tylko opublikował swoje zdjęcia z szamanem, podpisując go imieniem i nazwiskiem, ale też drobiazgowo opisywał swoje przygotowania do ceremonii, to, jak się czuł po wypiciu napoju, robiąc nawet sobie zdjęcia w trakcie. I pomyślałam wtedy, jak daleko możemy się posunąć odzierając Amazonię z tej resztki niezwykłej tradycji, wierzeń i tajemniczości właśnie. I dlaczego to robimy? Żeby zaimponować innym? Pokazać jacy jesteśmy nieustraszeni, do jakich niesamowitych miejsc dotarliśmy? I że wśród naszych przyjaciół jest nawet szaman??? I taki mnie straszny po tej wątpliwej "fejsbuczej" lekturze smutek ogarnął i żal, a chyba najbardziej dlatego, że w pogoni za wrażeniami, tak bardzo spłycamy to, co pierwotne i ciągle jeszcze niezwykłe...

czwartek, 2 stycznia 2014

[60].

Nie jest łatwo uporać się z tymi wszystkimi wspomnieniami, które ciągle tak żywe w głowie i w sercu. Kolumbia żyje we mnie nadal, choć już w innym wymiarze i mniej intensywnie. Potrzebowałam chwilę, żeby to sobie poukładać.

Jak zamknęliśmy 2013 rok w tematach fundraisingowych? Dzięki dotacji z Malty i nieocenionej pracy i pomocy kolejnych wolontariuszy,
El dormitorio, czyli nowa sypialnia imienia Ricardo Triana Uribe
udało się wyremontować część pomieszczeń ośrodka dla dzieci niewidomych i przygotować tam nową sypialnię i łazienki dla kilkudziesięciu nowych dzieciaków. Edi nad wszystkim czuwa i podsyła zdjęcia, za co jej jestem bardzo, bardzo wdzięczna :).
Nowa sypialnia zyskała imię Ricardo Triana Uribe, który przez 24 lata był dyrektorem ośrodka. Bardzo lubił historie Tin Tin'a, stąd też wolontariusze restaurujący pomieszczenia wybrali właśnie ten motyw na ścianach.
Trwają jeszcze prace w patio i w części zielonej ośrodka, żeby przygotować dzieciakom nowy, bezpieczny plac do zabaw.
Tin Tin
Dzieciaki mają teraz wakacje do końca stycznia, w ośrodku ostała się garstka, ale wiem, że mają z Edi sporo atrakcji :).

Bardzo za nimi tęsknię i mam nadzieję, że to będzie dla nich fantastyczny rok.