wtorek, 11 września 2012

[19].

W czwartek organizujemy pierwszy fundraisingowy event. Dzisiaj (wtorek) udało mi się w końcu złapać moją szefową i poustalać najważniejsze kwestie. - Przydałyby ci się wizytówki - ona. Uśmiechnęłam się uprzejmie, bo jasne, że byłoby miło, ale chyba nierealne... - Aaa, i t-shirty musimy zrobić z logo dla wszystkich wolontariuszy, żebyśmy się dobrze prezentowali - ciągnęła dalej Mónica. Ciągle jeszcze myśląc standardami polskimi każdy normalny podwykonawca popukałby się w głowę. A tutaj? Wylądowałyśmy w malutkim pomieszczonku agencji reklamowej o nazwie Aureo Publicidad. Jej właściciel, William, młody i sympatyczny, w trymiga poprawił projekt poprzednich wizytówek, bo zachciało nam się kwadratowych. Szybko obliczył ilość, podał cenę - na czwartek rano będą. Koszulki? Nie ma problemu, czwartek koło południa. Chwilę dyskutowaliśmy nad kolorami i układem napisów i logotypu, potem o formie nadruku, bo ma być porządnie i się nie spierać przy pierwszym praniu. Stanęło na tym, że mamy mu dostarczyć 50 koszulek jeszcze dziś, on do końca dnia zrobi projekty, jego kolega w nocy przygotuje matryce do nadruków i wszystko co potrzeba do lasera. Środa - nadruki, schnięcie, czwartek - dostawa do fundacji.
Byłam zachwycona. Wszystko uprzejmie, rzeczowo.
W okolicznych sklepach przejrzałyśmy z Moni wszystkie dostępne fasony białych t-shirtów i znalazłyśmy takie, które ceną i jakością nas bardzo usatysfakcjonowały, a co najważniejsze, były MADE IN COLOMBIA.
Teraz trzymam mocno kciuki, żeby ustalone dziś terminy były w standardzie europejskim, a nie kolumbijskim (czyli Standard Colombian Time...).
Inne spotkania biznesowe, które tu odbywałam, miały też charakter mniej formalny. Po pierwsze dlatego, że za każdym razem byli to albo znajomi, albo bliscy znajomi Moni. Po drugie dlatego, że spotykaliśmy się zazwyczaj albo w naszej jadalni, albo w jej sypialni połączonej z aneksem biurowym. Piliśmy przy tym kawę, albo jedli zupę. Zaczynaliśmy koło 20.00, a kończyliśmy przed północą. Bo tu nikomu się nie spieszy, nic nikogo nie dziwi, a pogadać jest fajnie zawsze i wszędzie. Oczywiście dużo sobie na takich spotkaniach obiecujemy nawzajem (to też należy do standardu), a potem z realizacją to już różnie bywa... Nikt się jednak aż tak bardzo nie przywiązuje do obietnic, to i rozczarowanie zawsze potem mniejsze.
I tak sobie czekam na projekt newslettera już trzeci tydzień... bo jak coś ma być dla fundacji (czyli pro bono) to przecież może poczekać. I chyba zrobi go w końcu moja nieoceniona Siostra, też pro bono :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz