sobota, 1 września 2012

[15].

Już czwarty tydzień czekam na swój rower. No bo tu nikomu się nie spieszy przecież, nie tym razem to następnym. A ja trenuję swoją cierpliwość i nie przywiązywanie się do godzin i dat. Zazwyczaj to jest tak: kolega Ch. zachwycił się ideą naszej fundacji i koniecznie chciał się spotkać, żeby pogadać. Dzwoni w czwartek. Ustalamy sobotni lunch. Dzwoni znowu w piątek, że super, że ma już pomysły na nowe projekty i że jutro (czyli w sobotę) rano zadzwoni i ustalimy miejsce i godzinę. Git. W sobotę rano czekam w blokach startowych. Gdy zbliża się pora lunchu ostrożnie wysyłam SMSa, to gdzie i o której. Mija lunch, mija podwieczorek, kolacja też mija... Ok. 23.00 prtąp! Ch. zdybał mnie na fejsie. Przeprasza, że nie zadzwonił, ale miał przez cały dzień kurs kulinarny... Hm, biedak, znaczy w piątek jeszcze o tym nie wiedział??? Następnym termin ustaliliśmy na jutro (niedziela). Ja mam wybrać porę i miejsce, ale nie wiem czy mi coś nie wypadnie w tzw. międzyczasie ;o).
Albo O. Planujemy z jego dzieciakami pójść na spacer i na lody. - Zadzwonię w niedzielę rano i ustalimy co i jak - on. Rano, czyli o której, dopytuję. Koło ósmej. Matko! Próbuję go przekonać, że może trochę później, bo przecież śniadanie dla dzieci, etc. Nie, nie, to wszystko szybko idzie. Ósma. Nastawiam więc budzik kwadrans przed, żeby nie mieć za bardzo zaspanego głosu. Mija ósma, dziewiąta, dziesiąta... dzwoni po 11.00. - To o pierwszej przy katedrze? Dobra, może być, już się cieszę! Stop! Ucieszę się, jak ich zobaczę punktualnie w umówionym miejscu. A tu niespodzianka! Byli nawet chwilę wcześniej.
F., która tu mieszka już ponad rok, próbowała walczyć z tą niesłownością i znikaniem Kolumbijczyków (a właściwie Bogotanos, bo nie chcemy przecież generalizować aż tak bardzo), ale w końcu też się poddała. Zatem gdy umawiamy się na wieczór, żeby pójść na koncert na głównym placu, nawet mnie nie dziwi, że się nie odzywa - komórka poza zasięgiem, na fejsie głucho, na skypie cisza. Po trzech dniach, gdy przypadkowo spotykamy się w naszej szkole językowej, gdzie ona uczy włoskiego, a ja angielskiego, pyta mnie jak było na koncercie, bo ona poszła spać...
I dzisiaj znowu weekend, a ja czekam na swój rower. Bo najpierw okazało się, że trzeba go jednak pomalować (jeden tydzień). Potem zmienić łańcuch (drugi tydzień). Siodełko - chyba jednak do kupienia nowe (trzeci tydzień). - Takie fajne lusterka widziałem, to ci wymienię! (czwarty tydzień). Jutro ciclovia. Jak nie zobaczę mojego czerwonego cacka, to kogoś uduszę...

3 komentarze:

  1. Mała errata do kolegi Ch. - kolega pojawił się wczoraj na umówionym spotkaniu w Juan Valdez Cafe - 10 min. przed piątą. Ja się spóźniłam kwadrans. Normalnie (tzn. w Wawie np.) kolega by grzecznie usiadł, zamówił se kawę i poczekał. A tutaj nie! Kolega zakłopotany latał w kółko, nie mógł się do mnie ponoć dodzwonić, więc se poszedł... Wymiękłam...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciclovia widzę ze zdjęć coś jak masa krytyczna - jak przegapisz będziesz żałować... W kupie raźniej!

    OdpowiedzUsuń
  3. tak! tylko oni mniej zorganizowani są ;)
    pan 'rowerek' się dziś odezwał... jest nadzieja!

    OdpowiedzUsuń