sobota, 8 września 2012

[17].

Kolumbijczycy uwielbiają zabawy i gry. Tak mi powiedziano na interview w jednej szkole językowej, w kontekście przygotowywania lekcji. To, że wszyscy tu wywijają salsę, cumbię i merengue, to wiadomo, ale żeby oferować także dorosłym jakieś zabawy językowe, co do tego byłam już nieźle sceptyczna. Postanowiłam jednak uwierzyć i po prostu zaryzykować. Gramy więc!
Dla niewidomych dzieciaków Karla, nasza wolontariuszka z Malty, zrobiła z kartonu wielką kostkę do gry i ponaklejała na niej punkciki, żeby były wypukłe. Dzieciaki rzucają kostką, a ja mam taką grę planszową, której treść zmieniam w zależności od potrzeb. Raz przy polu "If you know you can go" trzeba powiedzieć jak jest balon po angielsku, a innym razem tygrys. Zdecydowanie ulubione są pola z komendami: "Point to the door" albo "Touch your ear". Nigdy się przy tej zabawie nie nudzą, tylko ja mam zagwozdkę, bo już zaczyna mi brakować komend.
I to samo robię z dorosłymi na lekcjach angielskiego - rzucamy kostką do gry losując wyrazy, z których potem trzeba ułożyć pytanie, im bardziej zabawne, tym lepiej, albo przyklejamy sobie na czole (na ślinę!) karteczkę z nazwiskiem sławnej osoby i trzeba zgadnąć kim się jest (ja zawsze przegrywam, bo wymiękam przy nazwiskach tych wszystkich salsowych bogów i bogiń tutaj...).
Z uczniami ze szkoły w Soacha gramy w wyrafinowane gry pamięciowe, pt. "My aunt is going on holiday and she is packing..." i każda osoba dodaje jeden przedmiot, a kolejna musi powtórzyć wszystkie w takiej samej kolejności i dodać nowy. Ostatnio mieliśmy: yellow-blue flip flops, ten packages of banana chips, one crazy dog of my neighbour oraz my favourite soccer team Santa Fe Bogota... Zazwyczaj mam w grupie 10-12 dzieciaków, więc po drugiej rundzie robi się naprawdę ciekawie.

Kolumbijczycy uwielbiają też grać w chowanego, ale o tym już pisałam... Znika się nagle, na jakiś czas, a po odnalezieniu, czasem w zupełnie innych okolicznościach, udaje się jakby nic się nie stało.
No i w futbol jeszcze grają - bardziej przed telewizorem, niż czynnie, ale na pewno równie zaangażowanie. Miałam tego próbkę wczoraj, gdy Kolumbia grała z Urugwajem (na szczęście w Barranquilli, a nie w Bogocie). Przy każdym kolejnym golu (a padło ich 4 : 0 dla Kolumbijczyków) całe miasto podrywało się do góry w szaleńczym wrzasku, a ja razem z nim, siedząc akurat w autobusie. Pan kierowca zatrzymywał się wtedy przy jakimś barze z dużym ekranem, widocznym z ulicy, i oglądaliśmy powtórkę... Nikt się nie przejmował trąbieniem, bo i tak wszyscy wrzeszczeli w euforii. A potem na ulice wylał się żółto-czerwono-granatowy tłum (oflagowanie kolumbijskie) i szalał do późnych godzin nocnych. W klubach salsowych objawiało się to tym, że panowie, zazwyczaj w dresiku, albo wyciągniętym tiszerciku, tym razem paradowali w koszulkach narodowej reprezentacji.

Na wtorek potrzebuję tłumaczenie na angielski "Chodzi lisek koło drogi..." No nie moja wina, że zaczęłam się uczyć tego języka od Business English i mam poważną wyrwę w piosenkach i zabawach dla dzieci. HELP!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz