Po magicznym i pachnącym kadzidełkami Bali, wyspa Lombok wydała nam się na pierwszy rzut oka dość pospolita, na pewno uboższa i bardzo muzułmańska. Panie na targu dzisiaj zdjęły Bognie chustke z głowy i zawiązaly po swojemu, szczelnie zakrywajac włosy, uszy i czoło. Zadowolone z efektu, pokazały nam na migi, że tak będzie się bardziej podobało Allahowi. Mnie zostawiły w spokoju - uznały chyba, że za dużo włosów i brak chustki.
A na targu znalazłysmy się dlatego, że postanowilysmy dostać się z archipelagu Gili na północy wyspy do jej centrum (w pobliżu lotniska) transportem publicznym. Trochę nam to zajęło, ale za to ile przygód po drodze! Najpierw łódką na Lombok, oprócz nas i trzech innych obcokrajowców, sami lokalesi, z kurami, baniakami na benzynę i wodę, koszami na warzywa i owoce itd. W porcie Bangsal jakims cudem udało nam się znaleźć busika do kolejnej miejscowości Mataram, bliżej naszego celu. Kierowca patykiem na piachu narysowal nam gdzie jesteśmy i dokąd nas dowiezie. Potem zaczęły się negocjacje ceny biletu (zawsze, mimo super zdolności negocjacyjnych Bogny, płacimy jakąś dziesięciokrotnosc tego, co Indonezyjczycy...) i wreszcie ruszyliśmy rozklekotanym busikiem, gdzie drzwi od strony pasażerów przez całą drogę były otwarte. Nie wywialo nas na szczęście.
Kierowca wyrzucił nas na rzekomym dworcu, który wyglądał jak targowisko z parkujacymi gdzie popadnie innymi zdezelowanymi busikami i skuterami. Przeszlysmy się po targu wzbudzając sensację - my w sprzedających, a oni w nas tym co mieli na swoich straganach. Suszone ryby w kolorze turkusowym! A jak tam pachnialo! Kupilyśmy banany i takie pałeczki z liścia bananowca na przekąskę - w środku był ryż kleisty o smaku kolumbijskich tamales!
Stamtąd po perypetiach z kierowcami i naganiaczami udało nam się wreszcie wydostać kolejnym busem do Praya, naszej docelowej miejscowości. Po drodze dosiadaly się kolejne muzułmanki z tobolkami, aż w końcu w busie był kierowca i siedem babek, w tym dwie bez chust na głowach...
Oczywiście wyobrażałam sobie jakieś centrum miasta, gdzie szybko znajdziemy nasz hotel. Tymczasem znów wyladowalysmy na jakichś obrzeżach przy targowisku. Kolejne próby dogadania się gdzie jest nasz hotel, negocjacje ceny za podwozke i już pedzilysmy z Bogna na motocyklach z naszymi kolejnymi szoferami (plecaki pomiędzy nimi a kierownicą skutera!). Hotel okazał się w środku niczego, choć o standardzie całkiem całkiem. Chyba jestem tu atrakcją, bo właśnie siedzę sobie przy recepcji (tylko tu łapie wifi) i mimo wolnych innych foteli i sof przysiadlo się trzech lokalnych panów (może w biznesach?), choć się nie naprzykrzaja: jeden pali i gada przez komórkę, drugi w coś gra na swojej komórce, a trzeci pali sobie. Palenie papierosów jest tu koszmarem, nie ma żadnych zakazów, mężczyźni i chłopcy palą prawie wszyscy, a na Gili Meno, archipelagu, gdzie się dwa dni wygrzewalysmy, paliły nawet muzułmanki! Zero świadomości, tylko nałóg i szpan.
A jutro lecimy na Jave!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz