Dzisiaj na lekcję wpadły mamy kilku dziewczynek. Uważnie obejrzały, co było napisane na tablicy, zajrzaly do moich notatek na biurku i zlustr
owaly mnie i Dine od góry do dołu, uprzejmie, ale dość serio. Z uwagi na ich religię i tradycję musimy przychodzić do szkoły ubrane w spodnie, albo spódnice zakrywajace kolana, czasem przydaje się sarong. Ramiona też muszą być zakryte, albo bluzka z rękawami, albo przynajmniej szalem. Bardzo tego przestrzegamy.
Najpierw uczylismy się piosenki "Mother Earth, Mother Earth", dziewczynkom się spodobało bardzo, podczas gdy chłopaki trochę wariowali, więc musiałam ich rozsadzic. Śmiesznie znów się poczuć belfrem.
Potem na nowo oznakowalismy wszystkie kosze na śmieci przed szkołą, przykleilismy na nich kartki z napisami: plastic, paper, organic i uzbrojeni w jednorazowe rękawiczki posegregowalismy i zebraliśmy śmiecie wokół. Niesamowite, z jakim zapałem się do tego dzieciaki zabraly. Potem wspólnie przygotowaliśmy plakat, który pokazywał, jak segregowac odpady, żeby inne dzieciaki też wiedziały jak to robić, a nie wrzucaly torebek po chipsach na przykład gdzie popadnie.
A na koniec porozmawiajmy sobie jeszcze o zasadzie trzech R: Recycle, Reuse, Reduce i szukaliśmy na nie przykładów. Bariera językowa jest dość spora, ale od czego mamy technologię: już przedwczoraj zainstalowałam sobie w telefonie słownik angielsko-Bahasa i całkiem nieźle już sobie radzę z prostymi tłumaczeniami podczas lekcji. Sprytnie co?
Już rozmyślam, co będziemy robić jutro.
Kierowca podrzucił nas dzisiaj po lekcjach pod sam dom (takie tu mamy luksusy), co spowodowało, że już nie chciało nam się dralowac na kolację do kantyny. Postanowilysmy z Fay sprawdzić jedną knajpke, która mijalysmy po drodze z Ubud - Lala-Lili, bajkowo położona wśród pól ryżowych, w środku niskie stoły, materace, poduchy i pufy, wszędzie intensywny zapach kadzidełka i relaksująca muzyczka, do tego odgłosy ptaków, owadów (w tym komarów, a jakże...) i jakichś płazów (obstawialysmy balijskie żaby). Zamówiłam Nasi Goreng, czyli smażony ryż z warzywami i tofu, podany na liściu bananowca, a do tego woda kokosowa w wielkiej łupinie orzecha, pycha.
I tak siedząc i rozkoszujac się chwilą, zastanawiałam się jak mój biznes przenieść na Bali. Na razie jeszcze nic nie wymyśliłam, ale jak to mówi jedna z moich koleżanek-wolontariuszek jeszcze z Kolumbii: there is a will, there is a way ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz