Po ponad dwóch tygodniach pobytu w Indonezji, uznałysmy z Bogna, że na trekking na wulkan Bromo organizujemy się na własną rękę. Nie chodziło o to, żeby nie dać zarobić agencjom turystycznym, ale żeby nie być wożonym z innymi turystami klimatyzowanym autem, tylko dostać się tam transportem publicznym. Było to niezłe wyzwanie. Z lotniska w Surabaya wzięlyśmy co prawda taxi na dworzec autobusowy, ale dalej już z zamiarem bez ułatwień. Jak tylko wysiadlysmy, od razu pobiegło do nas dwóch gości z pytaniem dokąd jedziemy. Ruszający właśnie autobus do Probolinggo został zatrzymany, a my władowane z impetem do środka. Znalazły się jakieś miejsca siedzące - ja obok potężnego wojskowego, który drzemal zwalając się na mnie i spychajac z tego małego kawałka fotela, który miałam do dyspozycji. Bogna gdzieś z przodu - blond głowa na tle czarnych głów mężczyzn i głów zakutanych w chusty kobiet. Trzy godziny, co chwila przystanki, obwozni handlarze i grajkowie, całkiem jak w busikach w Bogocie. Pełny folklor.
Do Probolinggo dotarłysmy późnym popołudniem no i tam kaszana. Jedyny transport do wioski pod wulkanem zdezelowanym busem. Kierowca czeka, aż uzbiera się 15 osób. Jest nas na razie 7, z czego dwie pary turystów czekają już ponad dwie godziny. Już miałam wizję nocowania tam, ale jakimś cudem naganiacz znalazł kolejnych turystów i jak się zaczęło sciemniac, ruszyliśmy. Kierowca zdarł z nas za ponad godzinę jazdy dwa razy tyle, co za bilet na tą trzygodzinna trasę. I jeszcze był wściekły, że kazalismy mu ruszać przy 14 osobach, bo z bagażami ledwo się miescilismy. Jedna z dziewczyn skomentowała, że to jakaś mafia.
Wynajęty pokój przemilcze, najdroższy i najgorszy do tej pory nocleg, ale to kolejna mafia - wiedzą, że z alternatywą noclegową słabo, turystów każdego dnia setki, więc robią co chcą. I to samo było następnego dnia, jak chciałysmy się wydostać z wioski z powrotem do Probolinggo - żądali za transport strasznych pieniedzy prywatnym autem, a żaden jeep, mimo że jechał pusty w tamtą stronę nie chciał nas wziąć. W końcu ublagalysmy jakiegoś chłopaka, który właśnie mył Jeepa po porannej pracy - po negocjacjach zabrał nas swoim prywatnym samochodem.
A wcześniej był już tylko wulkan Bromo, który zapiera dech w piersiach i jest niepodobny do niczego, co wcześniej widziałam w życiu. Trudno to opisać słowami, więc opisuję zdjęciami. To mój nowy numer jeden, po wielu latach panowania Salara de Uyuni w Boliwii. Chyba przyszedł czas na Azję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz