poniedziałek, 16 kwietnia 2018

[141.] Jak wybrać wiarygodną organizację na wolontariat


Znajomi i znajomi znajomych często pytają mnie, jak wyjechać na taki wolontariat, jak moje projekty w Kolumbii, Indonezji, czy ostatnio w Kambodży. Od czego zacząć, gdzie szukać, jaką organizację wybrać, jak sprawdzić, czy faktycznie te projekty, których opis i zdjęcia widzimy na ekranie monitora będą tym, czego oczekujemy? 
No to postanowiłam zebrać to w jeden post.


Oto pięć kroków, które możesz zrobić szukając dla siebie wymarzonego projektu na wolontariat zagranicą.

KROK 1 – AUTODIAGNOZA
Pomyśl, naprawdę szczerze, co chcesz robić na wolontariacie, w czym jesteś najbardziej użyteczna/y, co sprawi Ci przyjemność. Jeśli myślisz o pracy z dziećmi, to czy na pewno jesteś w stanie wytrzymać kilka godzin w szkole, w hałasie, często bez planu (improwizacja jest bardzo pożądana!), z uczniami o bardzo podstawowym poziomie angielskiego, z którymi bez znajomości lokalnego języka będziesz mieć trochę trudniej; albo w sierocińcu, gdzie dzieci, ze względu na swoją sytuację, są naprawdę bardzo różne. Jeśli chcesz pracować ze zwierzętami, to musisz pamiętać, że warunki w krajach egzotycznych są zupełnie inne niż u nas, zazwyczaj cięższe. Czy będziesz gotowa/y na kilkugodzinną pracę dziennie, na rygor wstawania rano i stosowania się do ustalonego harmonogramu i przestrzegania zasad (czasem są dość uciążliwe, ale wynikają wyłącznie z kwestii bezpieczeństwa).
Zrób sobie listę swoich umiejętności, którymi możesz się podzielić i prac, które dadzą Ci radość. Zastanów się też, gdzie chcesz pojechać – kraj, region. To jest mocny wstęp do dalszych poszukiwań. 

KROK 2 – RESEARCH
To najbardziej żmudna praca, ale niestety najważniejsza, bo w ręce organizacji, którą wybierzesz, składasz swoje wymarzone wakacje na wolontariacie! Ja zaczęłam po prostu od wpisywania w wyszukiwarkę haseł typu „volunteering in Colombia”, „animal volunteer projects”, etc. Oto kilka przykładowych linków, które ułatwią Ci pierwsze poszukiwania i zorientowanie się, jakie projekty i gdzie są dostępne:
Potem, gdy już przejrzysz sobie strony organizacji, możesz też poszukać opinii w mediach społecznościowych. Ja wyjeżdżając trzy razy z IVHQ sprawdzałam, co pisali wolontariusze o projektach, w których chciałam uczestniczyć – na przykład tutaj: https://www.facebook.com/groups/volunteerhq/
 
KROK 3 – KOMUNIKACJA
Gdy już zdecydujesz się na jakiś projekt i organizację, to skontaktuj się z nimi – najpierw mailowo, bez składania aplikacji (większość organizacji ma na swoich stronach formularz podpięty pod projekt APPLY NOW). Zapytaj o projekt, o różne rzeczy, które chciałabyś/chciałbyś wiedzieć przed zadeklarowaniem się. Oceń jak ta komunikacja wygląda – jeśli reagują w miarę sprawnie (czyli w ciągu 2-4 dni na przykład, ja mam taką normę), dokładnie odpowiadają na Twoje pytania, to znaczy, że ktoś tam nad tym wszystkim czuwa. 

KROK 4 – WARUNKI UCZESTNICTWA W PROJEKCIE
Jeśli jesteś już zdecydowana/y na projekt i organizację, bo wyniki researchu były zadowalające i jesteś po wstępnym, pozytywnym kontakcie z jej przedstawicielem, to – jeśli jeszcze nie zrobiłaś/zrobiłeś tego do tej pory – przeczytaj bardzo dokładnie opis projektu, warunki i wymogi. Wiele osób ten etap przeskakuje, co powoduje potem nieprzyjemne niespodzianki. Dwa przykłady:
1) tzw. Criminal Check (zaświadczenie o niekaralności – przetłumaczone na angielski i poświadczone przez tłumacza przysięgłego najlepiej) – jest potrzebne w niektórych organizacjach, jeśli masz pracować z dziećmi. Bez tego dokumentu nie rozpoczniesz projektu, a w Polsce jego uzyskanie zajmuje trochę czasu. Musisz go mieć ze sobą, wyjeżdżając na wolontariat.
2) Ubezpieczenie NNW  – jest wymagane niemal wszędzie i  naprawdę nie warto na tym oszczędzać. Organizacje często współpracują z firmami ubezpieczeniowymi i sugerują wykupienie polisy właśnie tam, ale kieruj się swoim rozsądkiem.
Niektóre organizacje mają też ograniczenia wiekowe – przyjmują wolontariuszy do 50 roku życia, co nie zawsze jest uzasadnione.
Wiele osób ma też wyobrażenie, że jadąc na wolontariat wszystko dostaną za darmo, bo przecież będą też pracować pro bono. Otóż nie zawsze tak jest. Często w krajach mniej rozwiniętych organizacji po prostu nie stać na utrzymywanie wolontariuszy – wyżywienie i noclegi, dlatego to wolontariusz płaci zarówno za dojazd na miejsce projektu, jak też za swoje utrzymanie. Czasem w tej opłacie mieszczą się jeszcze inne składowe. Ja, wyjeżdżając na wolontariat do Cambodia Wildlife Sanctuary by pracować w sierocińcu dla słoni wiedziałam, że część pieniędzy z mojej opłaty idzie na wykupowanie słoni z miejsc, gdzie są zmuszane do pracy na rzecz turystów, a także na pensje dla Kambodżan, którzy pracowali, by utrzymać i zaopatrzyć farmę, gdzie znajdowało się sanktuarium. Jeśli będziesz mieć jakiekolwiek wątpliwości co do wysokości opłaty za wolontariat, zapytaj, co się na tę kwotę składa. Miej poczucie, że to będą naprawdę dobrze wydane pieniądze. Warto więc wszystko dokładnie przeczytać o projekcie i ewentualnie dopytać. 

KROK 5 – APLIKACJA – REZERWACJA MIEJSCA I TERMINU
To oczywiście najfajniejsza część tego procesu, bo wypełniając formularz zgłoszeniowy i otrzymując potwierdzenie rezerwacji miejsca i terminu, można się już przygotowywać na wyjazd! Zanim to jednak zrobisz, sprawdź oczywiście pogodę w danym miejscu (pora deszczowa w Azji może być uciążliwa, szczególnie gdy wybierzesz projekt na świeżym powietrzu, np. Construction and Renovation). Wybierając projekt z dziećmi, dowiedz się, czy w preferowanym przez Ciebie terminie nie ma wakacji, albo innych uroczystości, bo wtedy szkoły będą zamknięte – fundacje czy stowarzyszenia nie zawsze o tym informują, organizując wtedy nie miejscu inne zajęcia dla wolontariuszy, dlatego ostrzegam. Decydując się na wyjazd w czasie, kiedy w Europie trwają wakacje, trzeba się też liczyć, że czekając na ostatnią chwilę, nie będzie już dla Ciebie miejsca. Dlatego wyjazdy między czerwcem a wrześniem warto rezerwować z dużym wyprzedzeniem.
I jeszcze jedna wskazówka – ja omijam organizacje, które każą płacić za wolontariat całą sumę już w momencie składania aplikacji. Preferuję te, gdzie wymagana jest tzw. opłata rezerwacyjna, a resztę uiszcza się tuż przed wyjazdem albo już na miejscu. Sprawdzam też, jakie są warunki zwrotu pieniędzy, jeśli musiałabym zrezygnować, albo zmienić ustalony wcześniej termin.

A w kolejnym poście o tym, jak się przygotować na wyjazd na wolontariat – będzie też o fundraisingu.

czwartek, 22 lutego 2018

[140.] Kampuchea

Ostatni dzień w Kambodży, w naszej malutkiej mieścince Koh Kong. Wybrałyśmy się jeszcze na tutejszy rynek i niestety od razu z brzegu wpadłyśmy na sekcję rzeźniczą, świńskie głowy na blatach, upał ponad 30 stopni, więc fetor i zaduch straszliwy. Szukałyśmy pieprzu i suszonych krewetek, i świeżej kurkumy i po kilku rundach po stoiskach udało nam się to znaleźć. Bardzo nas też zainteresowała sekcja jubilerska, bo były tam sygnety z cyrkoniami/diamentami, które z upodobaniem noszą tu lokalni bonzowie, jak ich określa B.
Na pożegnanie wybrałyśmy się jeszcze to cudnej kafejki nad wodą, Cafe Laurent.
W Cafe Laurent w Koh Kong
Prowadzona przez Francuzkę, miała wszystko, co tak bardzo lubimy - piękną porcelanę, wysmakowane wnętrze, ekspres do kawy (akurat się zepsuł) i francuskie desery. Popijając herbatę podsumowywałyśmy nasze wakacje.
To co dla mnie było najważniejsze, najciekawsze, najcenniejsze (kolejność przypadkowa):
1. Słonie - nigdy nie zapomnę tego uczucia euforii, kiedy szliśmy z nimi na spacer do dżungli
2. Radość dzieci, gdy mnie widziały - ilość machań i "hello" dziennie przekraczała wszelkie normy ;)
3. Przedsiębiorczość Kambodżan - z jednej strony, że ze wszystkiego można zrobić biznes, a z drugiej niesamowita umiejętność reagowania na oczekiwania turystów,  np. to, że bilety na autobus można kupić w hotelu, potem Cię z niego odbiorą i zawiozą na dworzec - odpada cały problem z szukaniem, traceniem czasu etc.
4. Wszystko kręci się wokół jedzenia - od świtu do nocy wszyscy się uwijają na straganach, w knajpkach, restauracjach, marketach. Niestety nie odważyłam się tu jeść na ulicy, głównie ze względu na suchą porę roku i brak bieżącej wody, ale też to, co Kambodżanie jedzą, a jedzą naprawdę wszystko i mam na myśli WSZYSTKO, co się rusza.
5. Angkor - jestem powalona niezwykłością i pięknem angkorskiej architektury, całej tej cywilizacji, jej królów-bogów, symboliki, wierzeń i życia odzwierciedlonego w płaskorzeźbach.

Mimo tej niedawnej i okrutnej historii Demokratcznej Republiki Kampuczy, jak ją nazywali Czerwoni Khmerzy w czasach ich reżimu, współczesna Kambodża to państwo z potencjałem. Tak bardzo widać starania jej mieszkańców, by się rozwijać, dorównywać standardom, upodabniać do wzorców,  które są powszechnie podziwiane i wdrażane. Zawsze jest to jakiś kompromis pomiędzy tym, czego szukamy my, turyści (autentyczności,  tradycji), a tym, gdzie chce zmierzać kraj (ku nowoczesności,  technologii, wygodzie mieszkańców). Kambodżanie są na początku tej drogi, ale wielu z nich już wie jak to robić. Ważne, by przy tym wszystkim pamiętali o edukacji i środowisku, a wtedy wszystko będzie dobrze :).

środa, 21 lutego 2018

[139.] Koh Kong i Góry Kardamonowe

Jak się wysiada w środku nieprzespanej nocy z autobusu w zupełnie obcym mieście, to człowiekowi różne rzeczy przychodzą do głowy... Pomysł był taki, że łapiemy kolejny autobus, do Kampotu i tam oglądamy farmy słynnego na cały świat pieprzu. Niestety okazało się, że tam, gdzie wysiedliśmy, żadnego dworca nie ma, tylko budka danego przewoźnika, który akurat kursów w tamtą stronę nie ma. To gdzie ma? A na przykład do Koh Kong, tuż przy samej granicy z Tajlandią, gdzie jest ponoć dziewicza wyspa z pudrowym piaskiem. 2 minuty na decyzję i kupujemy bilety tam. Mój cały plan legnie w gruzach, ale co tam, B. koniecznie chce na plażę.
Wodospad Tatai 
Po prawie siedmiu godzinach jazdy wysiadmy w sennym miasteczku Koh Kong nad Meteuk River, która wpada do oceanu,  niemal tuż za rogiem ;). Instalujemy się w hotelu, który znalazłyśmy na szybko czekając w kafejce w Pnom Penh na autobus. Jest już trochę późno, ale gdy dowiadujemy się, że pół godziny drogi od miasteczka są cudne wodospady w Górach Kardamonowych, które widziałyśmy po drodze, to decydujemy się natychmiast. Tuk-tukiem mkniemy chwilę później w tamtą stronę. Po tylu godzinach podróży bosko się było wykąpać w orzeźwiającej wodzie, musiałyśmy się tylko nieźle pilnować,  bo prąd był  nieprawdę silny.

A dziś wyprawa łodzią na Koh Kong Island. B. zobaczyła zdjęcie w przewodniku, przeczytała o plażach z pudrowym piaskiem i oświadczyła, że musi się tam wykąpać. Razem z nami w łodzi para Francuzów, dwie Francuzki i jeden Włoch. A po drodze jeszcze kilka delfinów! Byłyśmy przekonane, że na plażę przypływają rano łodzie z różnych miejsc, tymczasem okazało się, że byliśmy tam tylko MY, nie licząc trzech panów z obsługi łodzi, którzy w czasie kiedy my snorklingowaliśmy, złowili kilka ryb i przygotowali dla nas pyszny lunch. Cisza, spokój, błękitne fale, szum oceanu (a ściślej Zatoki Tajlandzkiej)  i my, raj.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jedno miejsce - rezerwat lasów namorzynowych. Dużo o nich czytałam, a teraz nareszcie mogłam je zobaczyć! Rezerwat prowadzony przez lokalną społeczność nosi nazwę Peam Krasaob i zajmuje powierzchnię 26 tys. ha.  To największy obszar tego typu lasów w Kambodży i jeden z najpiękniejszych w Azji Południowo-wschodniej.
Mieszka tam ponad 30 gatunków, w tym ptaki, a także 5 rodzajów ssaków. Nam się udało tylko zobaczyć czarne kraby i dwa rodzaje ślimaków, omółki i jakieś takie z całkiem wielką stożkowatą muszlą.  Natomiast same drzewa są niesamowite, z plątaniną korzeni na wierzchu, ponad powierzchnią wody, soczyście zielonymi liśćmi i strukturą tego niezwykłego lasu. Bardzo się cieszę, że mogłam to zobaczyć.
W drodze powrotnej do miasteczka z ogromną ciekawością przyglądaliśmy się jeszcze domom na wodzie, pobudowanym w uliczkach, które zamiast asfaltu miały wodę, a zamiast samochodów przed drzwiami - łodzie i motorówki. Bardzo to było malownicze.



wtorek, 20 lutego 2018

[138.] Kambodżańskie tancerki

Żegnamy się z nadzwyczajnymi architektonicznie świątyniami Angkoru. Widziałam jeszcze trzy, z których  Prasat Kravan z 921 roku zrobiła na mnie największe wrażenie. W języku khmerskim oznacza kardamonowe sanktuarium i była zbudowana, w przeciwieństwie do pozostałych świątyń, nie z kamienia, a z cegieł. Stąd wyróżniający ją ceglany kolor. Wokół świątyni uwijała się ekipa eventowa przygotowująca kolację dla specjalnych gości.
Bardzo żałowałyśmy, że nie miałyśmy zaproszeń, a jednocześnie uznałyśmy, że to świetny pomysł na zbieranie funduszy na utrzymanie tych budowli.
I wtedy wpadłyśmy na pomysł, że może przynajmniej zobaczymy pokaz tańca kambodżańskiego. Nasz niezrównany kierowca tuk-tuka Vanny od razu zarekomendował nam miejsce i faktycznie się tam wieczorem wybrałyśmy. Show był w restauracji, co sie doskonale składało, bo wcześniej w formie bufetu serwowano  kolację. Pokaz był więc niestety trochę do kotleta, ale i tak bardzo nam się podobało. Tancerki wykonują dość ograniczone, spokojne ruchy, ale z jaką precyzją! Cudownie układają dłonie, dystyngowanie się poruszają, są bardzo piękne. A muzyka opiera się głównie na cymbałach i dzwonkach, jest niezwykła,  pamiętam ją też z Bali.

Po pokazie Vanny odwiózł nas  do hotelu i pożegnaliśmy się serdecznie. Był
Vanny, jego tuk-tuk i ja
przez trzy dni nie tylko naszym kierowcą, ale też świetnym kompanem, z poczuciem humoru, doskonałym zorganizowaniem, cierpliwie odpowiadał na nasze wszystkie pytania o życie w Kambodży. Opowiadał nam też o swojej rodzinie - ma szóstkę rodzeństwa, on jest środkowy. Teraz mnieszka pod Siem Reap z najmłodszym bratem, bo to jemu rodzice już kupili dom. Tutaj najmłodsze dziecko opiekuje się rodzicami na starość, więc też jest najlepiej przez nich wyposażone. Vanny się śmiał, że jak będzie szukał żony,  to też najmłodszej z rodzeństwa. Mama pomogła mu także kupić tuk-tuk (sprzedała krowę) i on musi z zaoszczędzonych pieniędzy jej tę inwestycję spłacić. Rodziny żyją tu blisko siebie, wspierają się, a najstarsi otaczani są szacunkiem.

To był nasz ostatni dzień w Siem Reap. Nocnym autobusem wyruszyłyśmy na południe, a był to autobus niezwykły. B. się śmiała, że śpimy na półkach, bo faktycznie każdy miał leżankę, dwie obok siebie w dwóch rządach i na dwóch poziomach. Nam się trafiła dolna półka, więc jakikolwiek nawiew do nas nie dochodził i gorąco było momentami strasznie. Oczywiście byłyśmy też na te miejsca za długie, więc musiałyśmy się jakoś poskładać ;). Co ciekawe, ludność lokalna przebierała się w piżamy, co w kontekście braku klimy było dość dobrą opcją.

Do Pnom Penh dojechałyśmy o 5.30 rano i zaczęła się kolejna przygoda...

niedziela, 18 lutego 2018

[137.] Angkor

Pobudka o 4.30 i wyjazd do świątyni Angkor Wat, tej największej i najsłynniejszej z Imperium Khmerskiego, żeby obejrzeć wschód słońca. Wielka pomarańczowa kula pojawiła się między wieżami tuż po 7.00. Koło nas okrzyki zachwytu całej armii turystów, z czego znakomitą część stanowili Chińczycy. Akurat mają wolne w związku z Chińskim Nowym Rokiem, który jest obchodzony też tutaj.
Angkor Wat o świcie 

Angkor Wat jest wspaniały, monumentalny, rozległy. Zbudowany przez króla-boga Suryavarmana II jako świątynia, a potem jego grobowiec.
Jednak serce skradł nam Bayon - świątynia, której wieże wieńczą wspaniałe płaskorzeźby głów ze zmysłowymi ustami w półuśmiechu. Historycy przypuszczają,  że to portrety króla
Jayavarmana VII, będącego też symbolem Uniwersalnego Buddy. Siedziałyśmy z B. jak zaczarowane wpatrując się w to cudo architektury. I tylko nasilający upał zmusił nas do opuszczenia świątyni i jechania dalej.

Ostatnią, którą dziś zobaczyłyśmy była Ta Prohm, druga po Angkor Wat najsłynniejsza, ale nie z powodu swojej architektury, a drzew, które korzeniami rozsadzają jej konstrukcję. Z samej świątyni niewiele już niestety zostało, a szkoda. W czasie swojej świetności, w XII wieku, zamieszkiwało ją 18 biskupów i 2740 mnichów! Natomiast w całym kompleksie, który obok miejsca kultu miał jeszcze wiele innych budynków, 3140 okolicznych wsi utrzymywało 2740 oficjeli i 615 tancerek! Siedziałyśmy kontemplując niezwykłe mury i zastanawiałyśmy się,  jak musiało to miasto wyglądać wieki temu...

środa, 14 lutego 2018

[136.] Na kambodżańskiej wsi

Od dwóch dni przemierzam tuk-tukiem i na rowerze wioski w pobliżu Battambang. Fajnie jest się poprzyglądać, jak oni tu naprawdę żyją. Julie zauważyła, że tu wszystko kręci się wokół jedzenia i coś w tym jest.
Bamboo rice
Widzieliśmy, jak się robi typową przekąskę tutaj - Bamboo rice,  chętnie to kupują ludzie będący w drodze, na śniadanie i na lunch, bo jest pożywny. W strasznym smrodzie i dość prymitywnych, ale przecież tradycyjnych, warunkach, powstaje pasta rybna, którą dodaje się tu niemal do wszystkiego, na pewno była w kilku zupach, które tu jadłam. Niesamowity jest też sposób przygotowywania ryżowych noodli, w specjalnie wyżłobionych w kamieniu misach, a potem przy pomocy blaszanego jakby garnka z dziurkami. No i genialne były chipsy bananowe - mama i córka siedziały przy stole i ostrym nożem kroiły wzdłuż małe bananki na super cienkie plasterki. Układały je na bambusowych matach do pierwszego suszenia, a potem na aluminiowych tacach do końcowego.
Proces przygotowywania suszonych bananów 
Oczywiście od razu po spróbowaniu  kupiliśmy po paczce. 

Akurat trafiliśmy na chiński Nowy Rok, więc w wielu wioskach od rana petardy i świętowanie. Tu jest dużo mieszanych rodzin, Chińczycy przyjeżdżają w biznesach, żenią się z tutejszym kobietami i zostają. Wiele domów było więc przystrojonych lampionami. Kobiety przygotowywały też ofiary, które kładły przed ołtarzykami w domu lub przed. Czego tam nie było! Kapusta chińska przewiązana czerwoną wstążką, kwiaty, ryż w miseczkach,  jakieś papierowe ozdoby, a nawet butelka Coca-coli i puszka Sprite!

W dwóch wioskach chyba też szykowano się do wesel. Metalowe konstrukcje stawia się po prostu na ulicy, zostawiając tylko wąski kawałek, żeby przejechał motocykl, czy auto (choć to z trudem, już zahacza o posesję), przykrywa się je płachtami materiału i w takim tunelu ustawia stoły i krzesła. Z jednej strony robi się dekoracyjną bramę dla młodych i gości, a z drugiej już jest zaplecze kuchenne. I żadna remiza niepotrzebna!

Jadąc przez wioski o mało co kilka razy nie wylądowałam na jakimś straganie, czy kupie śmieci, bo dzieci zawsze machają i krzyczą Hello!, więc trzeba odpowiedzieć, no i się zagapiałam.

No i w tych wioskach właśnie przyszła do mnie historia reżimu Czerwonych
Jaskinia...
Khmerów. Czytałam o tym sporo przed wyjazdem, ale nie miałam zamiaru odwiedzać żadnych pól i obozów śmierci, żadnych muzeów z tym związanych. Za to wczoraj trafiliśmy do świątyni, którą Pol-Pot wykorzystywał jako więzienie, a jaskinie tuż obok do tej pory są cmentarzyskiem zamordowanych. Potworne wrażenie, jak się wie, jak to się odbywało. Dzisiaj z kolei miałam możliwość zapytania jednej z pań,  której rodzina wytwarza od 60 lat papier ryżowy do spring rollsów, jak wyglądało ich życie podczas reżimu. Okazało się ,  że jej wioska miała dużo szczęścia, bo była wyznaczona do produkcji żywności. Mężczyzn nie brano więc do wojska, tylko pracowali przy uprawie ryżu, warzyw, by potem dostarczać to armii. Sami mieli wyznaczone racje żywnościowe, ale dało się przeżyć. Najgorzej miały rodziny wysiedlone z miast i zmuszone do pracy na roli, bo nie byli do tego przyzwyczajeni. Koszmarne czasy, do tej pory kaci żyją obok ofiar. Nawet Angolina Jolie nakręciła film na ten temat, ale chyba go nie obejrzę jednak.

Jeszcze dziś przede mną warsztaty z gotowania w jednej z restauracji, na co już się bardzo cieszę. A jutro opuszczam spokojne Battambang i z powrotem do szalonego i turystycznego Siem Reap. 

wtorek, 13 lutego 2018

[135.] Battambang

Przyznaję, że jechałam do Battambang (drugie co do wielkości miasto w Kambodży, niedaleko granicy z Tajlandią) z pewnym wyobrażeniem.
Naczytałam się o kolonialnej architekturze, swoistej atmosferze miasta położonego nad rzeką. Tymczasem... rzeczywistość okazała się troszkę inna. Nie to żebym była zupełnie rozczarowana, bo Battambang jest miłą odmianą od szalonego i turystycznego Siem Reap, ale z tym urzekającym kolonialnym klimatem też bym nie przesadzała. Owszem, nad bulwarem znajduje się trochę stylizowanych na tamten czas domów, może nawet pozostały z tamtych lat, ale przykryte reklamami, jak na zdjęciu obok, i dostosowane do współczesnych mieszkańców, całkowicie straciły swój charakter.

Kambodżanie w ogóle dość niefrasobliwie podchodzą do estetyki i porządku. Byłam dziś w jedynym muzeum w mieście, niby historycznym, bo obejmującym głównie fragmenty reliefów i rzeźb ze świątyń,  a tu jakieś kubły ze śmieciami pomiędzy eksponatami, jakieś puste cokoły bez rzeźb, ale z podpisami. Za to sporo eksponatów bez podpisów, powstawianych bez chronologii, bez ładu i składu. Wszystko zakurzone, bo obok plac budowy. Za to wszyscy się uprzejmie uśmiechają!
Jeden z mnisich budynków koło pagody 
Powłóczyłam się po mieście, zajrzałam za jedną  bramę, zwabiona piękną pagodą, a tam szkoła dla mnichów na świeżym powietrzu i obok jednego budynku suszą się ich pomarańczowe szatki. Zachwyciłam się też jedną ścieżką zdrowia nad rzeką, bo obok sprzętów podobnych jak u nas, była jeszcze ścieżka wysadzana różnej wielkości kamykami . Chodziła po niej boso para staruszków i zachęcali, by się do nich przyłączyć. Może jutro?

Wieczorem wybrałam się jeszcze na drugi spacer, z Julie, którą poznałam na lotnisku w Kantonie. Omawiałyśmy plany na kolejne dni i relacjonowałyśmy, co sie wydarzyło do tej pory, i doszłyśmy do wniosku, że Kambodża jest jednak niesamowita - z takim apetytem na rozwój, taką siłą do przetrwania. Tylko robi się trochę smutno patrząc na tę powszechną biedę. I aż ciśnie się pytanie, kto jest beneficjentem tych 2 mln turystów rocznie, którzy kupują wizę za 30 USD, tak na dzień dobry..., a potem przecież jeszcze zostają minimum kilka dni. Także tak...

Acha, zaczynam mieć już przesyt ryżu, przerzucam się od jutra na noodle ;).
Na straganie w dzień targowy...

poniedziałek, 12 lutego 2018

[134.] Gładzić 1000-letni kamień

Siem Reap nie jest ani specjalnie przyjemnym, ani ładnym miastem, więc trzeba z niego raczej uciekać. A jest dokąd! Wybrałam się dzisiaj na zwiedzanie świątyń, oddalonych trochę bardziej od miasta. W sumie zobaczyłam sześć kompleksów świątynnych Ankoru, zbudowanych od II poł. X wieku do końca XII wieku. Dwie były całkiem małe, trzy średnie i jedna naprawdę okazała. Ich charakterystyczna architektura to wieże, zazwyczaj 5, oraz rzeźby i płaskorzeźby przedstawiające buddyjskich bogów, najczęściej Shivę i Vishnu, ale także mityczne postaci węża, lwa.
Większość tych świątyń odkryto dopiero na początku XX wieku, były w fatalnym stanie, przykryte błotem, rozsadzone korzeniami drzew, zrujnowane, zapomniane. Powoli przywraca się im, dzięki specjalnym funduszom, kształt i otoczenie. Na mnie największe wrażenie zrobiły te otoczone wodą - miały w sobie coś magicznego, zachwycały konceptem i wykorzystaniem naturalnego środowiska. Jedna z nich byla inspirowana himalajskim jeziorem, slynnym w tamtych czasach, do którego pielgrzymowano.

Najpiękniejsza wydała mi się Baetay Srei, uważana za perłę ankorskiej architektury i sztuki zdobniczej. Dzisiaj ma nazwę Świątyni Kobiet. Mogłabym godzinami wpatrywać się w płaskorzeźby nad wejściami poszczególnych bram, na budynkach "bibliotek" i świątyni głównej. To było niesamowite wrażenie gładzić kamień,  który przetrwał ponad 1000 lat. Próbowałam sobie przypomnieć, czy widziałam coś starszego i jednak tak - to była Petra w Jordanii. Rozkwit tego miasta przypadał między III wiekiem pne a I już naszej ery. Finezja ankorskich świątyń jest jednak powalająca.

A wszystko to mogłam zobaczyć dzięki przemieszczaniu się tuk tukiem. To była idealna opcja. Podczas gdy ja chodziłam po ruinach, mój kierowca rozpinał sobie pod daszkiem hamaczek i albo drzemał,  albo sobie coś oglądał w telefonie. Pod siedzeniem miał też sprytnie schowaną lodóweczkę, którą zaopatrzył w podręcznej wielkości butelki z wodą, co było super. W porze lunchu zawinęliśmy też do restauracji i zjedliśmy bardzo pożywne zupy, moja się oczywiście nazywała khmerska i była z rybą, pycha. Pod względem takiego serwisu Kambodża jest kompletnie wyjątkowa.

A taraz budzi się nocne Siem Reap. Nagromadzenie turystów na metr kwadratowy w okolicy Pub Street, gdzie mieszkam, naprawdę imponujące. Przed otwartym oknem kawiarni, w której siedzę, przeszło właśnie dostojnie trzech buddyjskich mnichów w pomarańczowych szatach, więc jednak nie tylko turyści tu są, chyba że mnisi to też turyści :).

 








niedziela, 11 lutego 2018

[133.] Time to say goodbye

O wschodzie słońca - wielka czerwona kula nad bananowcami - słonie już wyruszały ze swoimi mahouts do dżungli. Patrzyłam,  jak znikają za zakrętem i było mi trochę smutno. Ostatni dzień w sanktuarium dla dzikich zwierząt. Tak szybko zleciało.
Cieszę się, że tu przyjechałam i dowiedziałam się od kuchni, jak wygląda odzyskiwanie zwierząt i przywracanie ich naturze. Poznałam niezwykłych ludzi, którzy poświęcili temu życie, rezygnując niemal z własnego. To cała machineria, poszukiwania, negocjacji, wykupywania,  transportu (czasem z zagranicy, Pakistanu, czy np. Indonezji), by tylko słonie odzyskały wolność, godność, bezpieczeństwo. Jestem naprawdę pod wrażeniem tej pracy. Widząc nasze słonie tak radosne w dżungli,  widać, że to ma sens.

Na pożegnanie jeszcze spacer z psami, wyczochranie, wygłaskanie. Lucie i Jack z Anglii, którzy się nimi opiekują, też robią cudowną robotę. Szczególnie tutaj, w Azji, gdzie psy nie mają łatwego życia. Jeśli ktoś chciałby ich wesprzeć nawet drobną dotacją, będą naprawdę wdzieczni: https://www.justgiving.com/crowdfunding/helpdogsincambodia
Nasz ostatni spacer z psami z Cambodia Dog Sanctuary

Mam nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie z moimi towarzyszami-wolontariuszami. Cudowni ludzie, wrażliwi, radości, przemili i pomocni, "chicken soup for the heart" (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi ;) ).

sobota, 10 lutego 2018

[132.] Blessing the trees

Dżungla pokazała nam dziś swoje prawdziwe oblicze...
Wyruszyliśmy dość wcześnie i już na ścieżce prowadzącej do lasu przywitał nas mały żółty wąż. Ja dostałam małego zawału, ale reszta była zachwycona. Szliśmy, żeby pobłogosławić drzewa - to tutejszy zwyczaj. Wybiera się w dżungli najbardziej dorodne drzewa, przewiązuje je szarfą i życzy im, by były mocne, zdrowe i  przetrwały każdą pogodę. Wszystko po to, by uchronić je przed szabrownikami. Ci, którzy odważą się ściąć takie pobłogosławione  drzewo, będą nękani przez złe duchy. Mocno się tu w to wierzy.
Z "moim" drzewem

I tak wędrowaliśmy przez dżunglę, a za nami nasze słonie. Doszliśmy do rzeki i już mieliśmy przekroczyć mostek, ale słonie zatrzymały się gwałtownie, spłoszone. Mahout, jeden z ich opiekunów, kazał nam się uciszyć i wtedy wszyscy usłyszeliśmy przedziwny dźwięk. Tuż obok, na drzewie były dzikie małpy. To ich wystraszyły się słonie. Musieliśmy zawrócić. I tak z dwugodzinnego spaceru zrobiły się prawie cztery... Tchitchi, jeden z naszych koordynatorów, powiedział nam później, że zobaczenie węża oznacza początek długiej podróży. Nie wiem, czy dosłownie, czy w przenośni. Tak czy inaczej trochę nas ten spacer wykończył. Dżungla tutaj jest zupełnie inna, niż ta np. w Ameryce Południowej - kompletny bałagan i chaos, jest też dużo bardziej sucho, prawie nie ma kwiatów. Pewnie pojawiają się w porze deszczowej.

Po obiedzie znów praca w szkółce leśnej. Mix puszczał nam muzykę ze swojego telefonu i jest to ta sama muzyka, której słucha się też u nas, jakieś zespoły i piosenki, które niczym się od siebie nie różnią. Jaki ten świat mały...
Moje narzędzie zbrodni przez ostatni tydzień - trzcina cukrowa

Po przygotowaniu kolacji dla słoni (a jedzą dość wcześnie, bo o 16.00), poszliśmy jeszcze obejrzeć małpki, maluchy, które są w sanktuarium na kwarantannie. Cudne, szalone, mam nadzieję, że jak podrosną będą mogły wrócić do dżungli.

piątek, 9 lutego 2018

[131.] Posadziliśmy 130 drzew

Dochodzimy do perfekcji - wybieg dla słoni ogarnęlśmy dzisiaj w kwadrans, pierwszego dnia zajęło nam to blisko godzinę. Nie ma to jak team work. Tak samo było przy sadzeniu drzewek dzisiaj, 10 sztuk na głowę. Zapakowaliśmy sadzonki do trucka, potem zapakowaliśmy się sami i ruszyliśmy na skraj dżungli.

Jeden z koordynatorów wyjaśnił nam w jakim porządku i odstępach kopać doły, a potem wkładaliśmy w nie sadzonki. I o ile na początku było trochę zamieszania i chaosu, to po chwili zaczęliśmy super współpracować. Ktoś kopał doły (głównie chlopaki), ktoś sadził, ktoś donosił sadzonki, a ktoś inny zbierał foliowe worki po drzewkach. Super było widzieć potem naszą pracę. Bardzo byłam z nas dumna.
Tak nam to sprawnie poszło, że zdążyliśmy jeszcze przed obiadem zabrać psy ze schroniska na spacer.


Po obiedzie znów zapora ogniowa,  tym razem grabiliśmy w kopce skoszoną trawę i liście.  Zrobiło się tak potwornie gorąco,  że co poniektórzy dostali trochę na głowę i zaczęli się rzucać zaschnietą słoniową kupą. Każda zabawa jest dobra, żeby sobie zrobić przerwę... ;).

Na kolację dla słoni, oprócz trzciny cukrowej i bananów, cięliśmy jeszcze maczetami liście bananowców z łodygami (mają mnóstwo wody). Spore wyzwanie, trochę się mordowałam, dopóki Mix mi nie pokazał triku z dźwignią - na uciętym kawałku pnia kładzie się w poprzek dużą łodygę  bananowca i dziabie maczetą z całej siły koniec wiszący w powietrzu. Dało radę! I słonice pożarły potem to wszystko w kwadrans. 

czwartek, 8 lutego 2018

[130.] W kambodżańskiej szkole

Dziś był drugi dzień kopania dołów, wywinęłam się, ale miałam świetną wymówkę. Do obiadu, razem z Chineczką Sophie pracowałyśmy w schronisku dla psów, sprzątałyśmy obejście, myłyśmy miski, prałyśmy koce i ręczniki, i oczywiście bawiliśmy się z psami. Fajnie tu mają, biegają między bananowcami, nie ma żadnych klatek, a w nocy jak się robi trochę chłodniej dostają kubraczki! Gdy któryś jest chory albo na kwarantannie, umieszcza się  go w takim samym domku jak mój! Zamyka się wtedy werandę, a w środku organizuje wszystko, co potrzebne. Teraz na takiej kwarantannie jest 5 szczeniaków i jeden pies, który wczoraj pożarł gąbkę do zmywania i się nieźle zatruł. Dobrze, że na pokładzie jest też weterynarz, młody dr Rong, którego ciągle o coś pytamy, bo zajmuje się też dwoma dzikimi kotami (ich matkę zabili kłusownicy) i małpami.
Pełnia szczęścia 

Po obiedzie wyprawa do pobliskiej szkoły. Dzieciaki wszędzie są takie same - podekscytowane, że ktoś egzotyczny do nich przyjechał i się można z niego pośmiać :), ale też bardzo ciekawe. Dziewczynki z zapałem biorą udział we wszystkich grach i zadaniach. Chłopcy pajacują oczywiście. Poziom angielskiego bardzo niski, nauczycielka znała tylko kilka wyrazów, co nie przeszkadzało nam świetnie się bawić. Po lekcji nasi koordynatorzy grali z chłopakami w piłkę, a dziewczynki albo spacerowały, albo grały w gumę (!). Dwie koniecznie chciały pobawić sie moimi włosami,  więc wpinały mi kwiatki i układały na nowo fryzurę. Zostałam też poczęstowana guanabą, którą maczało się w proszku, który smakował jak zupa z proszku (dużo glutaminianu sodu) z chili.  Robiłam dobrą minę do złej gry, bo było to wszystko okropne, a owoc potwornie twardy do tego. Na szczęście z odsieczą przyszedł Mix wołając nas do auta, koniec lekcji na dziś. Zostałam wyściskana, poprzytulana i pomachana ;).
Gra w gumę na całym świecie wygląda tak samo, tylko materiał się różni :)

Po kolacji miały być tradycyjne tańce, ale tancerze nie dojechali. Zatem karty, żebym tylko zrozumiała zasady gry...

środa, 7 lutego 2018

[129.] Jungle walking

Usłyszeć tuż za plecami tęten i ryk słonia było dość przerażające, chyba nawet na chwilę zamarłam...
W drodze do dżungli 

Po śniadaniu wyruszyliśmy ze słoniami na spacer do pobliskiej dżungli. Nasze udomowione psy, Mark, Milo, Mia i Miki przodem, za nimi my, za nami mahouts, czyli dwóch opiekunów słoni i one same - Sarai-Mia i starsza Aruan Reah.
Niezwykłe to było oglądać je w ich naturalnych warunkach, choć przez niemal całe życie służyły ludziom.  Tak się cieszyły ze spaceru, popiskując gdy udało im się pokonać przeszkodę z powalonego drzewa, albo gdy znalazły swój przysmak - drzewo palmowe. Zatrzymywały się wtedy i jadły tak długo, aż uznały, że nic więcej smacznego już nie ma. A my na nie czekaliśmy i to było najwięcej warte czekanie w moim życiu. Potem ruszaliśmy dalej, do kolejnego przysmaku. Aż w końcu doszliśmy do ogromnej polany, gdzie czekała już na nie trzcina cukrowa. Bezbłędnie wybierały najmłodsze i najsłodsze pędy. A nasze psy krążyły wokół nich, niby nie zaczepiąjac, ale jednak niepokojąc ich swoją obecnością. No i w pewnym momencie miarka się przebrała. Psy zaczęły się ze sobą niby bawić, ale też warczeć i szczekać,  co zdenerwowalo słonice i rzuciły się rycząc za nimi. Problem w tym, że psy były wśród nas... Na szczęście przytomni mahouts kazali nam biec, zabrać jak najszybciej psy, zatrzymując tym samym słonie specjalnymi komendami i zagradzając im drogę własnym cialem i rozpostartymi rękami. To była prawdziwa chwila grozy dla nas, choć nasi kordynatorzy uspokajali nas, że słonie nie goniły nas i to nie my spowodowaliśmy ich zdenerwowanie.  Chyba mieli rację, bo przy karmieniu ich wieczorem znów były po prostu sobą.

Po obiedzie mieliśmy jeszcze jedno zadanie na dziś, robiliśmy zaporę ogniową dla farmy. Dwa lata temu nie zdążyli tego zrobić przed porą  suchą  i zaprószony ogień dokonał sporych zniszczeń. Tak więc wyposażeni w grabie grabilismy suche liście w lesie przylegającym do farmy  w specjalny niby wał , który potem będzie spalony. W ten sposób ogranicza się suchą ściółkę, żeby ogień nie miał czego trawić. Sprytne.
Jak na razie nie sprawdziły się prognozy o komarach, za to dwa razy pogryzły mnie mrówki. Mix śmiał się ze mnie, że gdziekolwiek się pojawię, to mrówki obłażą tylko mnie. To niesprawiedliwe!

wtorek, 6 lutego 2018

[128.] Dig and twist, dig and twist...

Dość niesamowicie śpi się w nocy, kiedy budzi Cię hałasujący gibon...
Po śniadaniu poszliśmy sprzątać wybieg dla słoni. Tak, ich kupa jest naprawdę duża. Nie, nie śmierdzi prawie wcale, bo w 80% składa się z niestrawionej trawy. Jeszcze kilka dni i będę ekspertem ;).
Sarai-Mia ma 5 lat i uwielbia banany i trzcinę cukrową 

Dalej na liście zadań kopanie dołów  - powiększamy znacznie teren, żeby słonie miały więcej miejsca, ale musi być ogrodzony. Dół ma mieć jakiś metr głębokości i tyle szerokości i długości. Dość marny ze mnie kopacz, kiedy wszyscy skończyli swoje i poszli dalej, ja nie byłam nawet w połowie... Mix, nasz koordynator, zlitował się nade mną i wziął ode mnie takie narzędzie z mini szpadlem. Pokażę Ci. 'Dig and twist, dig and twist'. I w ten sposób w ciągu kilku minut pogłębił mój dół o 1/3, a dwie Chineczki nastoletnie, które są tu ze swoimi mamami, rzuciły się, żeby mi pomóc tę ziemię wyrzucić. I tak wspólnymi siłami miałam wykopany dół. Pleców nie czuję ...

Po obiedzie dalej grzebiemy się w ziemi, ale znacznie przyjemniej. W szkółce leśnej selekcjonujemy drzewka, wyrzucamy te uschnięte, przestawiamy je gatunkami, wybieramy te największe, które będziemy sadzić w dżungli w piątek. I w ogrodzie, bo niemal wszystkie warzywa i owoce, które tu jemy, są uprawiane na miejscu.
W szkółce z Eli i Mixem 

Potem znów przygotowywanie kolacji dla słoni. Dzisiaj z maczetą szło mi dużo lepiej, nabieram wprawy! I przy karmieniu odważyłam się pogłaskać Sarai-Mia, miała taki ciepły nos i chropowatą trąbę, wrażenie absolutnie niesamowite.
Jaszurki i pąjaki w ilościach hurtowych...




poniedziałek, 5 lutego 2018

[127.] Cambodia Wildlife Sanctuary

3 słonie, ponad 20 psów, 15 małp i łabędzie, dzikie kaczki i kury nawet mamy w schronisku, do którego trafiłam dzisiaj. Założone w 2014 roku jako siostrzana fundacja Elephant Sanctuary w Tajlandii. Założycielka, Tajka, uratowała w ciągu ostatnich kilku lat blisko 100 słoni, większość z nich dożywa szczęśliwej starości właśnie w tajlandzkim schronisku. My mamy trzy dziewczyny, jedna ok. 50 lat, druga 45 i najmłodsza ok. 5. Wszystkie były wykorzystywane na rzecz turystów, zabawiały ich, woziły na swoich grzbietach. Zanim stały się atrakcją, w okrutny sposób je ujarzmiano. Pokazano nam dziś o tym film, momentami nie mogłam patrzeć... Zatem krótki apel, na początku, więcej nie będę.
NIE UCZESTNICZCIE I NIE PLAĆCIE ZA ATRAKCJE ZE ZWIERZĘTAMI, DLA NICH TO NIE ZABAWA, TO OKRUTNA UDRĘKA, KTÓRA ŁAMIE IM ŻYCIE, A LUDZIOM ZNĘCAJĄCYM SIĘ NAD NIMI POZWALA WYGODNIE ŻYĆ .

Azjatyckie słonie są zagrożone wyginięciem, więc każde jedno ocalone zwierzę jest na wagę złota. A zwierzaki to niezwykłe. Rąbaliśmy dzisiaj dla nich trzcinę cukrową specjalną maczetą na mniejsze kawałki i zrywaliśmy kiście bananów na ich kolację. Każdy zjada dziennie ok. 100 kg pożywienia. Większość znajdują w pobliskiej dżungli, gdzie ich opiekun codziennie je wyprowadza na ok. 8 godzin. Nie mogą tam wrócić na stałe, bo pewnie by nie przeżyły. Las jest też mocno przerzedzony - wolontariusze sadzą też drzewa.
Wyprowadzaliśmy też dzisiaj psy, tak się cieszyły na spacerze, niektóre z radością pływały przy tamie, którą specjalnie zbudowano, żeby poić zwierzęta.
Na spacerze z psami przy tamie 

Śniadanie codziennie o 7.00 rano i potem do pracy :). Jedzenie tylko wegetariańskie, co jest tutaj zrozumiałe i bardzo mi się podoba.
Mój domek, który dzielę z jaszczurką, obawiam się, że nie jedną...

Ach, i mieliśmy jeszcze dzisiaj wieczorem ceremonię błogosławienia nas przez tutejszego szamana, żebyśmy byli bezpieczni, żeby nam dopisywało szczęście i otaczały nas dobre duchy. Bardzo to było piękne.

niedziela, 4 lutego 2018

[126.] Siem Reap, czyli jak to się właściwie wymawia

Czasem tak jest, że wysiadasz z samolotu, stajesz na płycie lotniska, rozglądasz się i już czujesz, że ci się podoba. Ja tak miałam dziś w Siem Reap [sjem ri:p], kiedy po 24 godzinach podróży (większość w lekkiej kurtce puchowej, ale jednak) stanęłam w słońcu przed budynkiem lotniska, przypominającym świątynię.
Długa kolejka do sprawdzenia paszportu, szybkie pożegnanie z Julie, którą poznałam w gate czekając na samolot w Kantonie (o Julie będzie jeszcze słowo za chwilę) i już mknęłam tuk-tukiem przyozdobionym elementami 'zgapionymi' ze świątyni Ankor Wat... Gorący wiatr, kurz i ten specyficzny zapach - pomieszanie kadzidła z jakimś takim palonym drewnem, pyłem, czymś nieokreślonym, ale nie nieprzyjemnym.
Jet lag już daje się we znaki, ale z rozsądku idę jeszcze na spacer po centrum miasta. Zachwycam się pomysłowością (i  uprzejmością) właścicieli tuk-tuków - są romantyczne, klasyczne, harley'owe, luksusowe (z logo i napisem Mercedes Cambodia), rzeźbione, ascetyczne, no po prostu kosmiczne. W jednej z knajpek przy skrzyżowaniu zjadam noodle soup z kurczakiem gapiąc  się na przechodniów i ten nieskoordynowany azjatycki ruch kołowy.
Na WhatsApie wyskakuje wiadomość od Julie, że może spotkamy się za tydzień w Battambang. Jest naukowcem, zajmuje się malarią. Gdy o tym usłyszałam, to przypomniałam sobie o artykule o malarii,  jaki opublikowała niedawno szefowa fundacji Melindy i Billa Gates'ów (od lat przeznaczają środki na walkę z tą choroba). - A tak, dostaliśmy od nich grant! - Julie na to.
Uwielbiam znajomości w drodze. A to dopiero pierwszy dzień.
Tuk-tuk romantyczny, kierowca będzie miał na pewno dużo roboty w Walentynki ;)




środa, 3 stycznia 2018

[125.] Kobieta z charakterem

To było dla mnie zaskoczenie i niezwykłe wyróżnienie - firma Wawel (ta od czekoladek Malaga, TikiTaki i Kasztanki) zaprosiła mnie do współpracy przy kampanii "Charakter nadaje życiu smak". Razem z trzema fantastycznymi dziewczynami: Elą, Agatą i Anią, pełniłam rolę ambasadorki kampanii. Jednym z jej elementów był konkurs. Tak zachęcałam do wzięcia w nim udziału na moim profilu na FB:
Mam wokół siebie tyle wspaniałych kobiet z charakterem, które mnie nieustannie inspirują, dostarczają energii, uśmiechu, ale też wspierają, pocieszają i wysłuchują, gdy potrzebuję się wygadać. Myślę że teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy siebie nawzajem - zrozumienia i solidarności.
Konkurs jest fajny - trzeba opisać jakie cechy charakteru, Wasze lub u bliskich Wam kobiet, pozwalają na realizację siebie, swoich celów, marzeń i pasji. Możecie posiłkować się moim ambasadorskim opisem - o coś takiego właśnie chodzi. Nagroda główna to voucher na wycieczkę dla dwóch osób - wszystkie szczegóły w regulaminie.
Monika, Agata, Ela i Ania (fot. Wawel)

Efekty przerosły nasze oczekiwania - napłynęło ponad 700 zgłoszeń, z których jury konkursu wybrało jedną historię i przyznało jej autorce główną nagrodę. Wygrała Paulina, która opisała swoją koleżankę tak:
"Znam taką superkobietę, niby niska, niby drobna, niepozorna, ledwo po 30-tce, ale to, co zdążyła już zdziałać naprawdę zwala z nóg. Mowa tu o mojej znajomej, dla mnie prawdziwej współczesnej bohaterce. Na co dzień świetny optyk i optometrysta, kilka razy do roku wyrusza jednak z mężem starym kamperem w daleką podróż jako misjonarka – na Ukrainę, Mołdawię, Rumunię. Zatrzymuje się w najuboższych wioskach by pomagać, badać wzrok i podarować za darmo okulary tym, na których inni już dawno postawili krzyżyk – czy to Romowie, dzieciaki z najbiedniejszych rodzin czy staruszkowie, którzy marzą o tym, żeby móc jeszcze cokolwiek w życiu samodzielnie przeczytać (...). To cudowna historia i bardzo mi bliska.
W ramach kampanii udzieliłam też wywiadu Interii.
Dzięki tej współpracy zabieram na mój kolejny wolontariat 50 szczoteczek i past do zębów dla dzieciaków w Kambodży. Już się nie mogę doczekać!
Relacje na bieżąco od 5 lutego 2018 :).