niedziela, 4 lutego 2018

[126.] Siem Reap, czyli jak to się właściwie wymawia

Czasem tak jest, że wysiadasz z samolotu, stajesz na płycie lotniska, rozglądasz się i już czujesz, że ci się podoba. Ja tak miałam dziś w Siem Reap [sjem ri:p], kiedy po 24 godzinach podróży (większość w lekkiej kurtce puchowej, ale jednak) stanęłam w słońcu przed budynkiem lotniska, przypominającym świątynię.
Długa kolejka do sprawdzenia paszportu, szybkie pożegnanie z Julie, którą poznałam w gate czekając na samolot w Kantonie (o Julie będzie jeszcze słowo za chwilę) i już mknęłam tuk-tukiem przyozdobionym elementami 'zgapionymi' ze świątyni Ankor Wat... Gorący wiatr, kurz i ten specyficzny zapach - pomieszanie kadzidła z jakimś takim palonym drewnem, pyłem, czymś nieokreślonym, ale nie nieprzyjemnym.
Jet lag już daje się we znaki, ale z rozsądku idę jeszcze na spacer po centrum miasta. Zachwycam się pomysłowością (i  uprzejmością) właścicieli tuk-tuków - są romantyczne, klasyczne, harley'owe, luksusowe (z logo i napisem Mercedes Cambodia), rzeźbione, ascetyczne, no po prostu kosmiczne. W jednej z knajpek przy skrzyżowaniu zjadam noodle soup z kurczakiem gapiąc  się na przechodniów i ten nieskoordynowany azjatycki ruch kołowy.
Na WhatsApie wyskakuje wiadomość od Julie, że może spotkamy się za tydzień w Battambang. Jest naukowcem, zajmuje się malarią. Gdy o tym usłyszałam, to przypomniałam sobie o artykule o malarii,  jaki opublikowała niedawno szefowa fundacji Melindy i Billa Gates'ów (od lat przeznaczają środki na walkę z tą choroba). - A tak, dostaliśmy od nich grant! - Julie na to.
Uwielbiam znajomości w drodze. A to dopiero pierwszy dzień.
Tuk-tuk romantyczny, kierowca będzie miał na pewno dużo roboty w Walentynki ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz