środa, 14 lutego 2018

[136.] Na kambodżańskiej wsi

Od dwóch dni przemierzam tuk-tukiem i na rowerze wioski w pobliżu Battambang. Fajnie jest się poprzyglądać, jak oni tu naprawdę żyją. Julie zauważyła, że tu wszystko kręci się wokół jedzenia i coś w tym jest.
Bamboo rice
Widzieliśmy, jak się robi typową przekąskę tutaj - Bamboo rice,  chętnie to kupują ludzie będący w drodze, na śniadanie i na lunch, bo jest pożywny. W strasznym smrodzie i dość prymitywnych, ale przecież tradycyjnych, warunkach, powstaje pasta rybna, którą dodaje się tu niemal do wszystkiego, na pewno była w kilku zupach, które tu jadłam. Niesamowity jest też sposób przygotowywania ryżowych noodli, w specjalnie wyżłobionych w kamieniu misach, a potem przy pomocy blaszanego jakby garnka z dziurkami. No i genialne były chipsy bananowe - mama i córka siedziały przy stole i ostrym nożem kroiły wzdłuż małe bananki na super cienkie plasterki. Układały je na bambusowych matach do pierwszego suszenia, a potem na aluminiowych tacach do końcowego.
Proces przygotowywania suszonych bananów 
Oczywiście od razu po spróbowaniu  kupiliśmy po paczce. 

Akurat trafiliśmy na chiński Nowy Rok, więc w wielu wioskach od rana petardy i świętowanie. Tu jest dużo mieszanych rodzin, Chińczycy przyjeżdżają w biznesach, żenią się z tutejszym kobietami i zostają. Wiele domów było więc przystrojonych lampionami. Kobiety przygotowywały też ofiary, które kładły przed ołtarzykami w domu lub przed. Czego tam nie było! Kapusta chińska przewiązana czerwoną wstążką, kwiaty, ryż w miseczkach,  jakieś papierowe ozdoby, a nawet butelka Coca-coli i puszka Sprite!

W dwóch wioskach chyba też szykowano się do wesel. Metalowe konstrukcje stawia się po prostu na ulicy, zostawiając tylko wąski kawałek, żeby przejechał motocykl, czy auto (choć to z trudem, już zahacza o posesję), przykrywa się je płachtami materiału i w takim tunelu ustawia stoły i krzesła. Z jednej strony robi się dekoracyjną bramę dla młodych i gości, a z drugiej już jest zaplecze kuchenne. I żadna remiza niepotrzebna!

Jadąc przez wioski o mało co kilka razy nie wylądowałam na jakimś straganie, czy kupie śmieci, bo dzieci zawsze machają i krzyczą Hello!, więc trzeba odpowiedzieć, no i się zagapiałam.

No i w tych wioskach właśnie przyszła do mnie historia reżimu Czerwonych
Jaskinia...
Khmerów. Czytałam o tym sporo przed wyjazdem, ale nie miałam zamiaru odwiedzać żadnych pól i obozów śmierci, żadnych muzeów z tym związanych. Za to wczoraj trafiliśmy do świątyni, którą Pol-Pot wykorzystywał jako więzienie, a jaskinie tuż obok do tej pory są cmentarzyskiem zamordowanych. Potworne wrażenie, jak się wie, jak to się odbywało. Dzisiaj z kolei miałam możliwość zapytania jednej z pań,  której rodzina wytwarza od 60 lat papier ryżowy do spring rollsów, jak wyglądało ich życie podczas reżimu. Okazało się ,  że jej wioska miała dużo szczęścia, bo była wyznaczona do produkcji żywności. Mężczyzn nie brano więc do wojska, tylko pracowali przy uprawie ryżu, warzyw, by potem dostarczać to armii. Sami mieli wyznaczone racje żywnościowe, ale dało się przeżyć. Najgorzej miały rodziny wysiedlone z miast i zmuszone do pracy na roli, bo nie byli do tego przyzwyczajeni. Koszmarne czasy, do tej pory kaci żyją obok ofiar. Nawet Angolina Jolie nakręciła film na ten temat, ale chyba go nie obejrzę jednak.

Jeszcze dziś przede mną warsztaty z gotowania w jednej z restauracji, na co już się bardzo cieszę. A jutro opuszczam spokojne Battambang i z powrotem do szalonego i turystycznego Siem Reap. 

1 komentarz: